No dobrze, trudno – trzeba być ze sobą szczerym. Kręcą mnie takie historie. Kręcił mnie „Projekt Monster”, czyli pierwszy „Cloverfield”. Uważam, to jeden z najlepszych found footage, jakie zrealizowano w dziejach kina – znakomite połączenie kinowego eksperymentu z historią dla dużych chłopców o kaiju, apokalipsie w samym środku imprezy i uczestnictwie w czymś nadzwyczajnym, godnym nakręcenie. Bo „Cloverfield” w stylu współczesnych programów informacyjnych na żywo. Czy nie takie sceny oglądamy nakręcone amatorskimi telefonami i iphonami z kolejnych zamachów, trzęsień ziemi czy innych kataklizmów? Dzisiaj to przecież standardowa forma przekazu.
10 Cloverfield Lane
reżyseria: Dan Trachtenberg
scenariusz: Matthew Stuecken, Josh Campbell, Damien Chazelle
w rolach głównych: John Goodman, Mary Elizabeth Winstead, John Gallagher Jr
Akurat, gdy TVN pokazał „Projekt Monster” z 2008 roku, do kin weszła druga część „Cloverfield”. To znaczy… druga część… Teoretycznie wszystko na to wskazuje, skoro mamy do czynienia z filmem „10 Cloverfield Lane”, ale to nie takie proste z tą drugą częścią i kontynuacją. Pozwólcie Państwo, że wyjaśnię bez sięgania po spoilery.
Było tak. Trzech facetów, John Campbell, Damien Chazelle (twórca „Whiplash”) i Matt Stuecken w 2012 roku napisali scenariusz zatytułowany „The Cellar” czyli „Piwnica”, który sprzedali Paramount Pictures. Opowiadał o kobiecie, która ma wypadek i trafia po nim do piwnicy jakiegoś faceta. Ten twierdzi, że na zewnątrz doszło do apokalipsy i dziewczyna musi tu zostać, o ile chce przeżyć.
Niezwykła w tym scenariuszu okazała się prostota. A także wynikająca z niej kameralność, niemal studyjna kameralność całego widowiska. To bowiem nie historia typu „Cube”, ale rodzaj spektaklu teatralnego. A bądźmy szczerzy, ile apokaliptycznych thrillerów wystawia się na teatralnych deskach?
Natomiast kino to co innego. Kino karmi się takimi tematami. Nie przepada za to za podobnymi realizacjami. Ostatnio jakby się to jednak zmieniało – weźmy chociażby niezwykły, samochodowo-telefoniczny spektakl „Locke”, stanowiący w dużej mierze monolog jednego aktora, jest nim Tom Hardy. No ale, umówmy się, tematyka tego filmu sprzyja podobnym, kameralnym eksperymentom. Ale apokaliptyczny thriller?? Owszem, niegdyś Alfred Hitchcock realizował thrillery właśnie w ten sceniczny sposób, ale nie sięgał przecież po apokalipsę! Nawet „Ptakom” nadał już odpowiedni rozmach.
Z tego, co wiem scenariusz najpierw zyskał obsadę w postaci Johna Goodmana oraz Mary Elizabeth Winstead, znanej chociażby z „Oszukać przeznaczenie” czy też ostatniej, nowej wersji „Coś”, a dopiero potem dobrał się do niego JJ Abrams, twórca „Cloverfield” („Projektu Monster”). Nie on został reżyserem tego filmu, lecz Dan Trachtenberg, ale to JJ Abrams zdecydował, że „Piwnica” będzie kontynuacją jego eksperymentu foud footage z 2008 roku.
Dlaczego? Nie wiem. Prawdopodobnie odnalazł w tym filmie DNA własnego pomysłu, być może chodziło też o to, że już gdy „Projekt Monster” wchodził na ekrany kin, JJ Abrams zamierzał nakręcić jego drugą część, opowiadająca o podobnej historii. Roboczo nazwał ją nawet „Kobieta w ukryciu”. Przyznam, że sam do końca nie wiem, o co chodziło. „10 Cloverfield Lane” jest bowiem bardzo, ale to bardzo luźno związany z „Projektem Monster”. Jedyne, co wiąże oba te filmy to klimat nadciągającej nieoczekiwanie zagłady, widzianej jednak jakby ukradkiem, zza rogu, zindywidualizowanej w odbiorze bohatera, który nie jest tu wszechwiedzący. No i tytuł.
JJ Abrams zdecydował, że film będzie nim nawiązywał do „Cloverfield”, ale nie zyska wprost tytułu „Cloverfield 2”. Nawiązanie miało być równie luźne, jak fabuła obu tych filmów. Stąd „10- Cloverfield Lane”, czyli adres.
Jeżeli jednak ktoś po obejrzeniu tego filmu dojdzie do wniosku, że mamy do czynienia z zupełnie odrębną, niezależną i niezwiązaną z pierwowzorem jednostką, wielce się nie pomyli. Moje widzenie związku „10 Cloverfield Lane” z „Cloverfield” sprowadza się jedynie do sposobu widzenia apokalipsy. Bo choć w „Projekcie Monster” została ona przedstawiona w narracji pierwszej osoby, tu zaś – klasycznie, trzeciej, to jednak widzę związek.
Jest nim owa indywidualizacja.
Mówiąc inaczej, „10 Cloverfield Lane” nie jest ani prequelem, ani sequelem, ani nawet spin-offem „Projektu Monster”. Stąpa jednak wyraźnie po tych samych śladach. Choć jemu akurat bliżej do „Wojny światów” Wellsa niż „Godzilli” Hondy.
Nie zmieniło się także to, że film pozostał w sferze eksperymentu. Bo chociaż tego typu klaustrofobiczne dzieła dziejące się w zamknięciu przed grozą czyhającą na zewnątrz (choć w gruncie rzeczy także wewnątrz) już były, to jednak nie takie. Sam jestem zdumiony niezwykłą oryginalnością „10 Cloverfield Lane” przy tak nieoryginalnym schemacie. Jak to się udało?
Otóż sprawili to ludzie. Sprawił to Dan Tachtenberg, któremu przez cały czas udało się w mistrzowski sposób utrzymać klimat tajemnicy, aurę otaczającej całość zagadki. Bez specjalnej egzaltacji fabularnej potrafił zmusić widza do wstrzymania oddechu i niecierpliwego oczekiwania na rozwiązanie, na wyjaśnienie. To – sami Państwo przyznacie – mogło być jedynie binarne, ale każda z dwóch możliwych wersji była niezwykle pasjonująca, ot co! To dało temu filmowi siłę, jakiej potrzebuje każdy thriller.
Kiedy wreszcie robi się studyjny film kameralny, kluczowa okazuje się obsada. A Dan Tachtenberg miał na ekranie Johna Goodmana, człowieka o wielu wyśmienitych rolach drugoplanowych (że wspomnę tylko „Big Lebowskiego”, „Co jest grane, Davis” czy też inne filmy braci Coen), ale jakby wciąż w pełni niewykorzystanego. Nie mogę się w każdym razie oprzeć temu wrażeniu. Tutaj John Goodman wziął na siebie główny ciężar stworzenia tego filmu, stworzenia thrillera. Każdy, kto go tutaj zobaczy musi, no po prostu musi przyznać, że w tym pozornie rubasznym i misiowatym Johnie Goodmanie potencjał potrzebny filmom grozy istniał jednak zawsze. Wystarczyło go wydobyć.
Mary Elizabeth Winstead – jak się okazuje – również. Widać to było w „Coś”, widać to również tutaj. Ta rola kobiety, która właściwie jako jedyna nie wie do końca co się dzieje, stanowi wyśmienity kontekst dla Johna Goodmana (bo już nie dla Johna Gallaghera Jr, ten zepchnięty jest na margines, aczkolwiek istotny). W gruncie rzeczy to Mary Elizabeth Winstead jest bowiem tutaj ową osobą prowadząca kamerę, jak w „Cloverfield”. To ona recenzuje nam apokalipsę czy też jej atrapę (bo w gruncie rzeczy nie wiadomo) jedynie na podstawie tego, co sama wie, odkrywając kolejne sceny. A nie wie właściwie nic. I ta niewiedza jest potężnym paliwem napięcia, największą siłą tego dzieła.
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, że w dzisiejszych czasach udaje się jeszcze zrealizować tego typu film, którego podstawa jest zagadka. W czasach, gdy przemądrzali widzowie co rusz prześcigają się w wyścigach typu „ja wiedziałem od początku” czy „jakie to przewidywalne, jesteśmy na to przecież wszyscy za mądrzy”, powstaje dziełko niemal klasyczne w swym hitchcockowskim ujęciu. A stanowi ono: „intryguj, zaskakuj, zadawaj zagadki – w gruncie rzeczy ludzie bardzo to lubią”.
„10 Cloverfield Lane” stał się filmem, który chwilami wręcz mnie zachwycał i pojęcia nie mam, dlaczego. Może ze względu na Johna Goodmana i Mary Elizabeth Winstead, ale bardziej zdaje mi się, że z racji owego klimatu eksperymentu, jaki cały czas go otacza. Tej atmosfery grzebania w formie, z którego wyjść może coś interesującego. Tylko z tego, bo przecież nie z treści – tę mamy już zbyt mocno przetrawioną. To trochę jak z serwisami informacyjnymi stacji telewizyjnych, w których powoli istotniejsze od tego, co relacjonować staje się to, jak to zrobić.
Myślę jednak, że najbardziej zachwyca mnie jego eklektyzm i to niezwykłe połączenie różnych gatunków w jednym małym bunkrze. To sprawia, że klasyczny film staje się tak bardzo niekonwencjonalny. Szalenie mi się podoba.
No i poza tym, byłem z Państwem szczery na początku, będę i na końcu. Po prostu kręcą mnie takie apokaliptyczne historie. Kręcą mnie takie zabawy. I bardzo ciekawi mnie, co faktycznie stało się na zewnątrz. Naprawdę. Państwa nie ciekawi?
PS
Czy zwrócili Państwo uwagę na to, czyim głosem mówi Ben – chłopak, z którym rozmawia główna bohaterka na początku filmu (o ile można to nazwać rozmową)?