Kto powiedział, że detektywi muszą być koniecznie przebiegli, mistrzami logiki o ogromnych IQ, dzięki któremu z jednej plamy na kołnierzyku potrafią odtworzyć przebieg zdarzeń? Kto powiedział, że na podstawie jednego włosa na kanapie potrafią ustalić, kto zabił i dlaczego? Kto mówi, że każdy z nich powinien mieć przenikliwość Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot albo porucznika Columbo, który wychodząc już, zawsze rzucał „jeszcze jedno pytanie, bo coś mi się przypomniało?”
„Nice Guys. Równi goście” (The Nice Guys)
reżyseria: Shane Black
scenariusz: Shane Black, Anthony Bagarozzi
w rolach głównych: Ryan Gosling, Russell Crowe, Angourie Rice, Kim Basinger
Kto powiedział, że muszą być to piękne umysły?
Na pewno nie Russel Crowe. I nie Ryan Gosling, którzy w „Nice Guys” stworzyli parę detektywów… bądźmy ze sobą szczerzy… niebywale głupich. To w swym fachu niemalże rośliny doniczkowe, którym jeśli dowód nie spadnie na maskę samochodu, same do niczego nie dojdą. Poziom ich głupoty nie jest może na tak himalajskim poziomie jak w wypadku bohaterów „Głupiego i głupszego”, ale proszę mi wierzyć, jest to orogeneza alpejska.
A przecież głupka zagrać jest naprawdę niełatwo. To chyba, że ma się wrodzony talent Jima Carreya, który zabawny potrafiłby być nawet w roli okrzemki, a niemal każdy jego film na napisach końcowych kończył się niewykorzystanym materiałem złożonym z gagów i żarcików. To jednak komik w starym stylu, o niezwykłe plastyczności, która pozwalała mu bawić nie tyle tekstami, co mimiką i całym sobą. Jim Carrey nawiązywał do najstarszych tradycji clowniady i przedwojennego kina z gwiazdami takimi jak Buster Keaton (choć on akurat twarz miał kamienną), Flip i Flap czy Harold Lloyd.
Russella Crowe czy Ryana Goslnga jednak o to nie podejrzewałem. Zwłaszcza Ryana Goslinga, który dotąd sporo grał i sporo reżyserował, wychodziło to raz dobrze, raz jednak fatalnie. Za klasyczną komedię się jednak nie brał i komizmem widowni nie raził.
Umówmy się jednak, że podobnie było w 1987 roku, gdy Shane Black współtworzył „Zabójczą broń”. Ani Mel Gibson, ani tym bardziej Danny Glover nie zakrawali wcześniej na aktorów o wielkim potencjale komediowym, po czym okazało się, że tkwi on niemal w każdym. Ważne, by na ekranie między bohaterami stworzyć rodzaj relacji opartej na komicznej chemii. A sprowadza się ona głównie do wzajemnej antypatii, przeciwieństw i niesnasek. Jeśli dodamy do tego charyzmę, dobrą grę i kilka zabawnych scenek i skeczów, uzyskamy udaną komedię z kryminalnymi partnerami w rolach głównych.
W istocie, Shane Black w wypadku „Nice Guys” zastosował niemal dokładnie tę samą receptę, co w wypadku „Zabójczej broni”. Znów osiłka zderzył z trefnisiem, pięść dodał do nosa, obu pozbawił jednak rozumu na większą skalę niż 30 lat temu. Efekt uzyskał podobny – głupkowatą komedyjkę kryminalną, która nie tylko bawi, ale ze względu na swoich bohaterów ma wszelkie szanse na to, by stać się wręcz kultową.
Myślę, że tak się stanie, a Ryan Goslin i Russell Crowe zyskają wielu fanów. Zwłaszcza, że Shane Black – w pełni świadom tego, że to nie lata osiemdziesiąte i podobne filmy dzisiaj nie mają już racji bytu – postanowił mocno przymrużyć jedno z oczu. Stworzył z „Nice Guys” mocno afiszujący się pastisz, który na dodatek umieścił w roku 1977, pewnie aby widzowie pozbyli się jakichkolwiek wątpliwości, że nic tu nie jest na serio. To pozwala zupełnie dać sobie spokój z wszelkimi zagadkami fabularnymi i zamiast zastanawiać się nad logicznymi podstawami intrygi, rozkoszować się raczej smaczkami tego filmu. A jest ich wiele, począwszy do wielu nawiązań do epoki lat siedemdziesiątych i tamtejszego kina soft kryminału oraz panoszącej się wówczas w kinie komedii noir, za którą wszyscy chyba tęsknimy. Ja tęsknię.
Zastosował więc Shane Black narrację z offu, sięgnął po stroje i scenografię z epoki, zastosował klimaty miejskiej policji typowe dla tamtych czasów, nie wahał się użyć (w groteskowy sposób) po branżę pornograficzną, która przecież w latach siedemdziesiątych zaczęła nieoczekiwanie aspirować do miana gatunku przekazującego coś więcej niż „och” i „ach”. Film pornograficzny z treścią i o czymś – pytają w „Nice Guys”. Znajdziemy w tym filmie kryzys paliwowy, jaki uwięził amerykańskie krążowniki szos na stacjach benzynowych niczym fiaty 125p w PRL, znajdziemy wizję, że za pięć lat wszyscy przesiądziemy się na japońskie wynalazki. Nawet napisy dał Shane Blake takie, że wszystko zakrawa na „Świętego”, „Kojaka” czy „Aniołków Charliego”. Brakuje chyba tylko kadru podzielonego na pionowo na trzy części i mielibyśmy komplet. Nie tylko więc zabawnie, ale i nostalgicznie.
Jest też u niego Los Angeles, które królową amerykańskich miast filmowych było w latach 80., by tę pozycję następnie stracić. Przypomina teraz jednak o sobie, do spółki z Kim Basinger, która pojawia się tu jako szara eminencja całej tej historii.
Historii, do której radziłbym nie przywiązywać się w ogóle. Bo jeśli się człowiek zacznie nad nią zastanawiać, może się to smutno skończyć. Łatwo wtedy dojść do przeświadczenia, że scenariusz tego filmu pisał ktoś również bez pięknego umysłu. I że jest on jak scenariusz w filmie pornograficznym – po prostu mniejsza z nim. To stek jakichś niewiarygodnych durnot.
Istotą „Nice Guys” są jednak Russell Crowe i Ryan Gosling w duecie. I istota jest właśnie durnota. A właściwie Ryan Gosling i Russell Crowe – w tej kolejności – gdyż twórca „Lost River” góruje tu nad swym partnerem. Góruje potencjałem i komediowym portfolio, które pokazał nam wszystkim ze zdumiewającą transparentnością, znacznie większą niż w wypadku jego eksperymentów z reżyserią.
A Shane Blake potwierdził, że nie musi mieć na planie Roberta Downeya Jr, aby w filmie zrobiło się zabawnie. I że śmieszyć może u niego nie tylko Danny Glover, nie tylko Arnold Schwarzenegger, ale właściwie każdy. Nawet Russel Crowe i Ryan Gosling.