Na Islandię przyjeżdżają bardzo często ludzie z Polski, którym w ojczyźnie z jakiś powodów się nie powiodło i coś sprawiło, że postanowili ją opuścić, może nawet uciec. Jest wśród nich zapewne wiele ciekawych, niezwykłych historii. Zrobić film o jednej z nich to prosty i w gruncie rzeczy bardzo dobry pomysł.
„Wolka”
reżyseria: Árni Ólafur Ásgeirsson
scenariusz: Árni Ólafur Ásgeirsson, Michał Godzic
w rolach głównych: Olga Bołądź, Anna Moskal, Jan Cięciara, Eryk Lubos, Gudmundur Thorvaldsson
Siłą „Wolki” jest to, że nie sili się ona ani na sztucznie dmuchane scenariusze, wymyślone opowieści z pompą, nie próbuje także pokazać historii więziennej. To w gruncie rzeczy dzieło niezwykle proste, oparte na klasycznych zasadach soap opery. A jednak to się bardzo dobrze ogląda.
Soap opera, żadnych cudów i komplikacji – może pozornie nie brzmi to dobrze. Dzisiaj w modzie jest przecież tworzenie scenariuszy iście kuriozalnych, oderwanych od życia i przerysowanych. „Wolka” z całą pewnością taka nie jest.
Ma też w roli głównej Olgę Bołądź, której do tej pory nie ceniłem za bardzo. Owszem, świetnie dała sobie radę w bardzo, wręcz ekstremalnie trudnej roli Agaty Mróz w filmie „Nad życie”, ale jej kariera usłana jest bardzo marnymi występami w polskich komormach takich jak „Słaba płeć!”. Muszę jednak przyznać, że nawet tam, gdzie nie z jej winy obsadzano ją w strasznie napisanych rolach, robiła co mogła, by je uratować – weźmy chociażby film „Kochaj”.
Słowem, Olga Bołądź z całą pewnością ma talent, ale nader rzadko dostawała szanse pokazania go na dużym ekranie.
„Wolka” czyli co zrobię, gdy wyjdę na wolność
„Wolka” nie jest może wielką szansą na pokazanie swych możliwości, ale jednak dość istotną. Olga Bołądź dostała bowiem ten film w zasadzie do swojej dyspozycji. To opowieść niemal w całości o jej bohaterce, chociaż niebagatelną rolę odgrywają też inne postaci.
W każdym razie Olga Bołądź zagrał świetnie. Bez brawury, bez przerysowań, wreszcie bez tworzenia na ekranie obrazu mścicielki, która po wyjściu z więzienia pragnie wymierzyć światu sprawiedliwość – a początek filmu mógłby na to wskazywać. Grana przez nią Anna nokautuje wkurzające ją współwięźniarki, jest typem wydziaranej bohaterki, niezłomnej, niezniszczalnej, zdesperowanej, takie przynajmniej sprawia wrażenie. Jest to wrażenie mylne.
Ta kobieta nie jest niezniszczalną mścicielką w typie „Commando”, która dotrze aż na Islandię, aż pod koło podbiegunowe, by wyrównać rachunki i osiągnąć cele. Powiedziałbym, że przeciwnie. Jest osobą, która bardziej improwizuje niż realizuje plan nakreślony przez lata pobytu za kratami.
To częsty motyw, prawda? Uwięziony człowiek nie ma w odosobnieniu zbyt wiele do roboty, więc snuje plan, który zrealizuje po wyjściu. Najczęściej jest on starannie dopracowany, cierpliwie i przez wiele lat wysublimowany. Jakże wiele osób wychodzi z pudła z takim planem.
Anna ma plan jedynie pobieżny, co nie znaczy że nie głęboki. Mam na myśli to, że dobrze wie, czego chce. Nie jest jednak pewna, czy i jak uda się jej to osiągnąć. Wie, że musi. Nie wie, jak.
„Wolka” czyli podążanie za jedną myślą
Olga Bołądź w tym filmie jest silna, tę siłę daje jej determinacja. Jest jednak także słaba, co pokazuje wielokrotnie. Wątpi, rozpacza, miota się, popełnia błędy, nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji, reaguje nerwowo i nader często improwizuje. Mam wrażenie, że wszystkie jej ruchy są w jakimś stopniu improwizowane.
To wszystko sprawia, że udało się Oldze Bołądź stworzyć postać nie komiksowej supermścicielki i superbohaterki, ale kobiety z krwi i kości. Nie karmi się ona więzienną traumą, nie na niej opiera się i skupia „Wolka”. W zasadzie Anna tylko raz stwierdza:
– W więzieniu każdego dnia dostawałem wpierdol. Jedna rzecz trzymała mnie wtedy w kupie.
I to musi nam wystarczyć. I wystarcza. Wiemy, że było źle i ciężko. Nic więcej nie musi tego wyjaśniać, wystarczą te zdania.
Historia bohaterki „Wolki” w zasadzie nie byłaby niczym szczególnym – ot, jedna z wielu takich, mydlana i pasująca do poobiedniego serialu. Jednakże twórcom tego filmu udało się dodać do tej mydlanej zupy sporo pieprzu. Jest nim Islandia i okoliczności, w jakich znajdują się na niej Polacy.
– Mówisz po polsku? – pyta bohaterka w pierwszym islandzkim barze.
– Połowa tu mówi.
„Wolka” czyli wyspa islandzko-polska
Pamiętam, jak nieswojo mi było podczas wizyty w jakimś centrum handlowym w Hafnarfjörður, gdzie znalazłem miejsce do pakowania zakupów i tabliczkę z informacją: „Nie wynosimy tego papieru poza sklep. On służy jedynie do pakowania zakupów tutaj”. Napis był w języku islandzkim i polskim.
– Tutaj przyjeżdżają głównie ludzie z problemami – powiedział mi podczas tamtej wizyty pewien Polak w Reykjaviku. – U niemal każdego Polaka tutaj coś się w życiu wydarzyło. Dlatego przyjechał na Islandię.
A skoro tak, to mamy tu może kilkadziesiąt tysięcy opowieści gotowych do zrealizowania filmu. Także takich jak ta. Islandczycy i Polacy też doszli do tego wniosku, stworzyli wspólne dzieło na podstawie wspólnych historii, które od czasu przyjazdu tu całej rzeszy polskich emigrantów zarobkowych leżą na ulicy. Niezwykłe to, bo islandzkie kino ma swoją specyfikę, którą nie każdy lubi. „Wolka” jest filmem zrealizowanym przez Islandczyków, ale bodaj najbardziej polskim w ich kinematografii. Wspaniała synergia.
Cenię w „Wolce” tę prostotę i naturalność. Chwilami wydawała mi się nawet banalna, ale po czasie stwierdzam, że w tym tkwi siła tego filmu. To przykład na to, jak kino reaguje na rzeczywistość. I jak asceza prowadzi do całkiem dobrych skutków. Nie trzeba wymyślać niestworzonych historii, aby zrobić przyzwoity film.
„Wolka” nie jest bowiem kinem wybitnym, nie jest dziełem niosącym jakieś istotne treści, ale ogląda się ją całkiem dobrze.
Moja ocena: 4/6