Doceniam rzadką próbę ujęcia się filmem za losem setek tysięcy kobiet spalonych na stosach za to, że ktoś widział w nich czarownice. Szkoda jednak, że w formie dość nieudolnego widowiska.
„Klątwa młodości” (The Reckoning)
reżyseria: Neil Marshall
scenariusz: Neil Marshall, Charlotte Kirk, Edward Evan-Swindell
w rolach głównych: Charlotte Kirk, Sean Pertwee, Steven Waddington, Joe Anderson
Gdy oglądałem „Klątwę młodości”, do głowy przyszło mi legendarne i wspaniałe „Imię róży”Jeana-Jacquesa Annauda. Scena, gdy przyjeżdża do klasztoru inkwizytor, Bernard Gui – diabeł wcielony. Nie musi zastosować żadnej tortury, a i tak wieje grozą. To kwestia pewnego klimatu, starannie budowanego przez cały film.
W „Klątwie młodości” wygląda to już mnie finezyjnie. Rozumiem, że czasami trzeba po prostu wyłożyć kawę na ławę i pokazać, o czym mówimy, jednakże tutaj tortury stosowane przez Świętą Inkwizycję wobec kobiety oskarżonej o czary i kontakty z diabłem niebezpiecznie zaczynają skręcać w stronę groteski. Zwłaszcza wtedy, gdy zaraz po nich nie ma ona problemu, by ubrać się w ozdobną suknię i stawić na spotkaniu z inkwizytorem i oprawcą jakby nic się nie stało.
Albo wtedy, gdy cierpienie i katorga rzekomej wiedźmy podlane zostają perwersyjnym sosem, w którym musi ona koniecznie zaświecić swym ciałem i oddać się dziwacznym wizjom erotycznym z Lucyferem, które kompletnie niczego tutaj nie wnoszą. Ciało kobiety zostaje uprzedmiotowione, rzucone na żer i pastwę. Powstają sceny, przez które obraz nie wyostrza się, ale mętnieje.
„Klątwa młodości” czyli nie bagatelizujmy kaźni kobiet
Rozumiem zamysł, poddana torturom zwłaszcza psychicznym, ale także wykończone fizycznie nieszczęśnica zaczyna przesuwać się ze świata rzeczywistego w świat wizji. Świat, który próbują jej wmówić, do którego ma się przyznać – taki, w którym kopuluje z diabłem i para się magicznymi sztuczkami.
Zamysł rozumiem, ale wykonanie jest bardzo słabe i odnosi odwrotny skutek. Odciąga uwagę od kaźni, przesuwa ją ku niesmakowi i sensacyjnym rozwiązaniom akcji. Katusze stanowią tutaj jedynie mętny wtręt do opowieści, która nie na nich się zasadza. Rodzaj wstępu do „Hrabiego Monte Christo” w spódnicy. Do pewnej groteski, w jaką zmieniają się sceny rozwiązujące beznadziejną na pozór sytuację kobiety.
A sprawa groteskowa nie jest. Mówimy o prześladowaniach kobiet, które do tej pory rzadko wychodziły poza bagatelizację i to także na poziomie filmowy. Czarownice i ich ściganie, skazywanie, mordowanie i torturowanie są raczej tematem horrorów niż prawdziwych dramatów, w jakie zmieniła się ludzka niewiedza, podatność na manipulacje i zwykłe okrucieństwo w imię Boga. Jego imię uzasadniać miało wszak wszystko.
Czarownice średniowiecza i epok późniejszych (najwięcej ich poszło na stos w wieku XVI, XVII czy XVIII) to bohaterki w zasadzie tragiczne, bez wyjścia i nadziei na ratunek, które na stos trafić mogły w każdej chwili i z byle powodu. Do dzisiaj mam w głowie dwie kobiety spalone pod koniec XVIII wieku na Starym Rynku w Poznaniu za to, że czerwone oczy zdradzały ich rzekome konszachty z szatanem. Czerwone oczy, czyli ewidentnie zapalenie spojówek, wystarczało do śmierci. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, przechadzając się brukiem Starego Rynku w Poznaniu, uliczkami każdej starówki każdego miasta Europy?
Płonęły, gdy były chore na epilepsję albo chorobę psychiczną, lubiły seks, cudzołożyły albo komuś podpadły, gdy znały się na zielarstwie, leczeniu albo miały wiedzę większą niż przewidziano dla kobiet. Czasami tylko za to, że nie wyszły za mąż, bo kobieta niezamężna przestawała być bezpieczna, albo dlatego, że wydarzyło się w mieście coś trudnego do wytłumaczenia.
„Klątwa młodości” czyli Polska państwem ze stosami
Polska uchodziła za „państwo bez stosów”, ale to określenie nie odpowiada prawdzie. W Rzeczpospolitej na stos poszło sporo kobiet, a pierwsza oskarżona o czary spalona została właśnie w Poznaniu w 1511 roku. Według tamtejszych granic miasta było to już poza jego murami, bo na Chwaliszewie.
Inkwizytorzy głosili pewien pogląd, który zakładał, że czary i kontakty z diabłem mają we krwi przede wszystkim kobiety. Były kusicielkami, ich natura była grzeszna, seksualność większa, a wiara mniejsza. Wodziły mężczyzn na pokuszenie, najczęściej za namową szatana – głosił „Młot na czarownice” i dodawał, że Jezus był przecież mężczyzną, co czyniło ród męski odpornym na knowania diabła, a kobiety – nie. To one stanowiły naturalną furtę dla zła.
Z dzisiejszej perspektywy brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie fakt, że prowadziło do prawdziwych tragedii i stawiało ludzkie życie na krawędzi niepewności.
„Klątwa młodości” próbuje się dobrać do tematu prześladowania kobiet w zamierzchłych wiekach (akcja filmu rozgrywa się w 1665 roku w Anglii) i obwiniania ich za to, z czym nie radzą sobie mężczyźni, zwłaszcza za nierozumienie zachodzących wokół procesów. Zastępowały je inne procesy – procesy czarownic.
„Klątwa młodości” czyli wymarłe miasto
Próbuje się dobrać, ale robi to nieudolnie. Film kluczy, jakby poszukiwał odpowiedzi na pytanie, czym w zasadzie ma być. Chwilami to thriller, którego mrok i grozę wyznacza miasto opanowane przez dżumę, miasto trupie i wymarłe, w którym pozostał już tylko mrok i zagrożenie, niekoniecznie ze strony choroby. Bardziej tych, którzy ocaleli. Wejście do tego miasta musi oznaczać kłopoty, a ściągnięte kłopoty zaczynają sięgać także bezpiecznego sioła.
Staje się tez „Klątwa młodości” perwersyjnym filmem więziennym, namiastką epopei w stylu Alexandra Dumasa, by wreszcie skręcić w stronę kina sensacyjnego, na dodatek pozbawionego godnej uwagi puenty. Gdyby choć jedną z tych otwierających się przed nim możliwości wykorzystał, stał się pełnokrwistym thrillerem czy też mocnym dramatem, mógłby wygrać. Tak jednak nie jest.
Aż prosi się, by wokół dramatu sądzonej i torturowanej wiedźmy zbudować wachlarz bohaterów, którzy w jakiś sposób do tej sytuacji muszą się przecież odnieść. Albo sadystycznie poprzeć wypadki, albo heroicznie się im przeciwstawić, albo je wykorzystać, albo też – i to najciekawsze – samemu znaleźć się w sytuacji bez wyjścia jako element spirali obłędu, spirali śmierci. Każdy z takich bohaterów miga na ekranie, ale żaden na nim nie zostaje, Wielka szkoda.
Prosi się też, by na wymarłych ulicach miasta, pokrytych niepochowanymi jeszcze trupami w strupach i wrzodach oraz czyścicielami o ptasich dziobach stworzyć coś, czego na ekranie kinowym nie mamy. Kino nie wdarło się dotąd na uliczki XVII-wiecznego miasta, by pokazać czym naprawdę była taka apokaliptyczna epidemia, jakie miała skutki i co robiła z ludźmi. Może ktoś kiedyś to zrobi…
Moja ocena: 3/6
Radosław Nawrot