Najchętniej po „Obcym” Romulusie” pobiegłbym na skargę do Ridleya Scotta, że ktoś transponuje jego dzieło… oj, tam, nie zawaham się użyć słowa arcydzieło… w sposób, który nie posuwa nas ani kroku do przodu. Pobiegłbym, gdyby nie to, że on za to odpowiada jako producent. I oczywiście musiał na dobicie tego filmu dołożyć swoje bzdety o idei prometejskiej.
Z czym kojarzy się w powszechnym odbiorze opowieść o hrabim Monte Christo? Będę strzelał – z ucieczką z więzienia w worku, w którym skazaniec udawał martwego. Mylę się? Otóż Francuzom ekranizującym powieść Alexandra Dumasa bynajmniej się ona z tym nie kojarzy. I bardzo dobrze.
Grzmią, że nie należy rozpatrywać tego filmu w oderwaniu od gry komputerowej, bo stanowić mają jedność. Nie mam nic przeciwko temu, by jedno wynikało z drugiego, łączyło się i przenikało. A jednak protestuję. Film kinowy jako dzieło sztuki powinien być samodzielny i samodzielnie strawny.
Za M. Nightem Shyamalanem idę w ciemno, nawet jeśli za pierwszym razem jego film mi się nie spodoba. A tak z reguły bywało. Nie byłem zachwycony, ale obejrzałem ponownie i zachwyt wracał. I wiem, że pewnie jestem w tym osamotniony, bo wiele osób uważa, iż ten twórca rozmienia się z każdym kolejny dziełem. Powiem więc ostrożnie: ten film też obejrzę jeszcze raz.
Tornado nie zawsze wieje w tę samą stronę. To, co jest wartością „Twisters” – dość topornej kopii hitu kinowego o łowcach burz z 1996 roku – to odwrócenie pojęć na pozór oczywistych. Cała reszta jest mocno wtórna i, poza efektami specjalnymi, chwilami irytująca.
To jest tego rodzaju film, tak sążnisty i tak namaszczony, że w zasadzie aż trzeba by wstać z fotela kinowego i użyć najbardziej chyba zużytego słowa w recenzjach filmowych od czasów „wydmuszki”. Słowa „epicki”. Tak mocarny film robi tak wielka postać, że strach go skrytykować. Ja jednak podziałam jak rozgniewany Apacz i powiem: nic tu nie ma.
Niezwykłe, że horror tak mocno kojarzący się nam z krzykiem, wrzaskiem w zasadzie potrafi nagle zamilknąć. Cisza zawsze przerażała w filmach grozy równie mocno jak krzyk, ale tutaj cisza jest ukojeniem i wielką szansą. Dzięki niemu zaczyna się słyszeć i żyć.
Żyjemy w czasach apokaliptycznych. Nie dlatego, że brakuje wody, trzeba jeść larw, a ludzie szukają potwierdzenia swej siły w wielkich furach (chociaż w sumie…). Dlatego, że brakuje nowych pomysłów. A może raczej nie są potrzebne, skoro ludzie jak umysły ścisłe wolą oglądać filmy, które już raz widzieli. Lubią seriale, pewną rybę, bezpieczny grunt – także w kinie. I w czasach takiego kryzysu kolejny odcinek „Mad Maxa” radzi sobie całkiem sprawnie.
98 procent wspólnych genów ma człowiek i szympans. Z gorylem – niewiele mniej. Dopiero jednak teraz zrozumiałem, że cała opowieść o „Planecie małp” nie jest historią z cyklu: co by było, gdyby nie te 2 brakujące procent. To nawet do końca nie jest rzecz o odwróconej ewolucji, chociaż na niej się opiera. Małpy wszak po przejęciu władzy na Ziemi nie są ani doskonalsze, ani sensowniejsze niż ludzie. Są takie same jak my. One małpują wszystko, na co my chorujemy. Ta opowieść jest o nas, ludziach.
W połowie filmu zorientowałem się, że chyba źle na niego patrzę. Widzę jakąś opowieść militarną, rzecz o wyimaginowanej wojnie, zamiast zmierzyć się z rzeczywistością, o której „Civil War” traktuje. Zbyt wiele tu sygnałów, że nie o taką namacalną, dosłowną wojnę chodzi, aby je zignorować.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy