Na miejscu Disneya cieszyłbym się z szumu, jaki powstał wokół aktorskiej wersji „Śnieżki”. Nie dlatego, że awantury są dzisiaj w modzie. Zupełnie nie. Raczej dlatego, że dzięki temu obecna „Śnieżka” dotknęła bieżących spraw społecznych. W przeciwnym razie zostałaby jedynie aktorską i absurdalną wersją animowanego arcydzieła z 1937 roku, bez zrozumienia czym ono tak naprawdę było.
„Śnieżka” (Disney’s Snow White)
reżyseria: Marc Webb
scenariusz: Erin Cressida Wilson
w rolach głównych: Rachel Zegler, Gal Gadot, Andrew Barth Feldman, Tituss Burgess, Martin Klebba, Jeremy Swift, Andy Grotelueschen, Jason Kravits, George Salazar
Nie da się bowiem rozpatrywać „Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków” z 1937 roku bez umiejscowienia filmu w tamtych czasach. Czy pamiętają Państwo, od czego ta animacja się zaczyna? Ano od podziękowań ze strony Walta Disneya dla swoich pracowników. „Bez ich pasji i poświęcenia to wszystko nie byłoby możliwe” – dziękuje Disney.

A to podkreśla, czym „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” była. Była mianowicie przełomem. Pierwszy pełnometrażowy film wytwórni Disneya to kamień milowy w dziejach światowej kinematografii. Nam dzisiaj zapewne trudno sobie wyobrazić miny widzów kinowych z 1937 roku (no, może bardziej 1938, bowiem film wszedł do kin na Boże Narodzenie 1937 roku, a w Polsce zaczęto wyświetlać go po roku), którzy zobaczyli to arcydzieło. Nie waham się powiedzieć, arcydzieło tamtych czasów. Pewnie zastanawiali się, jak jest zrobione, jak to w ogóle możliwe i ile wysiłku trzeba było włożyć, by zanimować 83 minuty baśniowej historii, znanej każdemu z opowieści mam, ojców, babć czy niań. Nigdy jednak dotąd tak nie podanej.
Czasem zazdroszczę ludziom, którzy widzieli coś podobnego po raz pierwszy. W obecnych zmanierowanych czasach, gdy mówimy, że coś jest „technicznie słabe” i w których wymaga się więcej i więcej, bo wszystko już było, chwyta mnie zazdrość wobec tych, którzy byli pionierami. To widzowie, a drugą kwestią są twórcy filmu. Walt Disney podziękował swoim pracownikom za wiarę, pasję i poświęcenie – to miłe. Jak jednak oni musieli się czuć, widząc „Śnieżkę” na ekranie przed prawie 100 laty? Jak musieli się czuć, widząc zachwyt i reakcje widzów?

Piszę o tym dlatego, że bez tego naprawdę nie da się zrozumieć, czym „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” jest. I czym na wieki pozostanie. To jest czysty zachwyt nad kinem, także autozachwyt, który aż wycieka z filmu.
„Śnieżka” czyli absolutny przełom w dziejach kina
Państwo oglądali tę animację z 1937 roku? Jest na platformie Disneya, jeśli ktoś ma ochotę. Stare, może chwilami archaiczne, a jednak warto, bowiem to dawka kapitalnej zabawy, więcej, radości. Fabuła uproszczona, bez jakichś wyjaśnień i dociekań (jak to w baśniach), skróty i sztampa opowieści, ale nic to. Nie temu owa „Śnieżka” służy, by nam opowiedzieć jakąś pasjonująca historię o wielu suspensach, której na dodatek nie znamy. No bądźmy poważni!
Gdy oglądałem ten film, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Disney – i jego pracownicy – stworzyli go właśnie z taką radością. Ta prościuteńka historia opiera się bowiem bynajmniej nie na fabule, ale na tym, co ją otacza. To kreska, która przeszła do historii animacji i wyznaczyła na wielki pewne trendy. Śnieżka zawsze już kojarzyć się będzie z czarnowłosą dziewczyną w tej niebieskiej sukni z kołnierzem, Zła Królowa będzie miała czarny komin na szyi, a krasnoludki – plastyczne, miękkie twarze o wyraźnej charakterystyce.

„Śnieżka” czyli zaśpiewajmy, skoro taki bajzel
Kreską w tym filmie narysowana jest w zasadzie… impreza. Zwróćmy uwagę, że przez większość kreskówki mamy festiwal tańca, śpiewu, humoru, zabawy rozumianej jako rozgardiasz, gagi, upadki i ogólnie kupa śmiechu. Tu nawet sprzątanie jest radochą. Tak, jakby twórcy z wytwórni Walta Disneya cieszyli się tym, co mogą zrobić i postanowili wykorzystać to do okazania tej radości.
Piosenki – one same w sobie są legendą. „Hej ho, do pracy by się szło” czy „Gwiżdż jak kos”, wreszcie piosenka Śnieżki „Someday My Prince Will Come” to kanony. One są chyba potężniejsze od samego filmu. Tymi piosenkami Disney także wyrąbał przejście do klasyki baśni, filmu, wszystkiego.
I na to wszystko wchodzi teraz aktorska wersja „Śnieżki” zrealizowana po prawie 100 latach, w innej rzeczywistości i czasach. Mniejsza jednak o czasy, przede wszystkim – w innej sytuacji, gdy wszystko to już znamy, gdy znamy piosenki i gdy pełnometrażowy film animowany nie robi na nikim wrażenia.
„Śnieżka” czyli Disney zaczął odpowiadać za baśnie
Jedyne, co może wchodzić w grę, to sentymenty, ale i one nie działają. Zrobienie tego samego, niemal dokładnie tego samego co w dawnym filmie, stanowiącym przełom w kinie, technice, animacji, już nie jest w stanie zadziałać. Wreszcie w postrzeganiu baśni, za których percepcję odtąd miał już u dzieci i dorosłych odpowiadać Disney, a nie Andersen, bracia Grimm czy Perrault.
Mam wrażenie, że Disney zapomniał, czym była dawna „Śnieżka” i czym być już dzisiaj nie może. Teraz to czysta wtórność, nawet przy pewnych modyfikacjach fabuły, które sobie widzowie wyłapią bez trudu. Nawet czy ciekawej obsadzie, bo jednak obecność Gal Gadot i to w roli Złej Królowej to spora rzecz, a i Rachel Zegler wkracza tu mocno. To nadal bardzo wtórna historia i – mimo możliwości technicznych obecnego kina – niezwykle uboga.
Ciekawość, jak „Śnieżka” wyglądałaby w wersji aktorskiej zamiast animowanej, to za mało, skoro i tak trzeba animować krasnoludki, by przypominały te z 1937 roku. Owszem, są sympatyczne. Gapcio w wykonaniu Andrew Bartha Feldmana to jedna z najsympatyczniejszych postaci tego typu, ale co z tego, skoro i tak muszą być niemal takie same jak przed laty. Przerabiamy aktorów na dawne postaci, bo inaczej… historia się nie sklei. Pytanie brzmi: po co?

„Śnieżka” czyli rasistowskie akcje, starcie Izraela z Palestyną
Mamy rok 2025, zrobienie filmu takiego jak dawna „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” już się nie uda. Nie sposób pokazać filmu, w którym wszyscy na ekranie jedynie klaszczą, śpiewają i tańczą, ciesząc się z poziomu, do którego doprowadzili kino animowane. Smutne to nieco, ale dzisiaj nie ma już w nas takiej radości i takich ku temu powodów.
Co nam zatem zostaje? Ano awantura, jaka rozpętała się wokół nowej „Śnieżki”. To awantura na tle politycznym, bo przecież Gal Gadot (na dodatek jako Zła Królowa) jest z Izraela, a Rachel Zegler jako ciemiężona Śnieżka wypisywała różne strofy wspierające Palestynę. Ludzie widzą więc w baśni prawdziwy konflikt, prawdziwe starcie. To także awantura na tle głęboko rasistowskim, gdyż wielu oburza fakt, że w baśniach pojawiają się bohaterowie czarnoskórzy, a Śnieżka w wersji Rachel Zegler ma śniadą, latynoską skórę. Tak jakby ci ludzie musieli być koniecznie wykluczeni z podobnych opowieści z uwagi na rasę.

Mówimy o kwestiach nader delikatnych, bo przecież wytwórnia Walta Disneya już kiedyś przepraszała planszą za chociażby „Zakochanego kundla”, w którym pojawiły się stereotypy narodowościowe. Teraz więc stara się zmienić to, jak dawniej pokazywała baśnie.
Zanim ktokolwiek się na to oburzy i odbierze chociażby Rachel Zegler prawo do bycia Śnieżką, skoro nie zdała rasistowskiego testu, przypomnę, że ta aktorka to w połowie Kolumbijka, a w połowie Polka.
Radosław Nawrot