Gdy raz się zażyje tej przyprawy, nie można przestać. Gdy raz się wdepnie w pustynie, pozostaje się jej więźniem. Druga część „Diuny” jest gigantyczna, większa niż pierwsza, a jednak wszystkiego mi tu za mało. I to nawet biorąc pod uwagę, że to już nie jest film. To ostry kurs na sagę.
Kobieta wstająca do nowego życia, wolnego i bez męskiej wersji świata to kobieta wstająca z martwych. Wyrywająca korzenie popkulturowych i środowiskowych więzów. Jak na Yorgosa Lanthimosa i jego możliwości, to film niezwykle prosty, czytelny, a jakże dobry i pełny.
Góra Kościuszki w Australii, portret w kabinie kapitana Nemo u Julesa Verne’a w „20 tysiącach mil podmorskiej żeglugi”, pomniki w Stanach Zjednoczonych, nawet australijskie piwo i piosenka Midnight Oil. Tadeusz Kościuszko to postać światowego formatu. I jako światowy szeryf z Ameryki, przybywa do rozebranej Polski. Rozebranej nieuchronnie.
Ciekawe, ilu widzów wychodzących z nowej komedii Taiki Waititiego pomyśli: „co za historia! Co za scenariusz!”. I ilu z nich uświadomi sobie, że nowozelandzki reżyser w zasadzie niewiele tu wymyślił. Ta opowieść dotyczy jednej z moich ukochanych historii, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Ukochanych także dlatego, że wydarzyła się naprawdę. Takie zdarzają się tylko w sporcie i filmie.
Historia Pana Kleksa i jego akademii stąpa po bardzo kruchym lodzie, kruchszym niż w niejednej bajce. Rozpięta między kłamliwym „wszystko jest możliwe” a dającym nadzieję „wiem, co czujesz” przeprowadzić ma dzieci przez zupełnie inny świat niż ten 40 lat czy 75 lat temu. Nie może być więc taka sama. I nie jest. W sporej mierze tu sporo rzeczy jest na odwrót niż byśmy się spodziewali.
Minus nie dlatego, że w zasadzie w tym filmie jest zero minusów (chociaż to prawda), ale dlatego, że cofamy się dalej niż do korzeni. Najnowsza japońska Godzilla to majstersztyk i absolutna uczta dla tych, którzy znają najstarszy pierwowzór. Dla tych, którzy nie znają – tylko odrobinkę mniejszy. „Godzilla Minus One” także dlatego, że – podobnie jak oryginał z 1954 roku – ten film w gruncie rzeczy wcale nie jest o Godzilli.
Utyskiwałem niedawno, że nie ma w polskim kinie horrorów i filmów grozy. Nie ma też kina s-f, w tym kina postapokaliptycznego, chociaż powodów do ogłaszania apokalipsy znaleźlibyśmy bez liku. Poniekąd rozumiem – takie filmy to koszty. Piotr Biedroń pokazał jednak, że kino postapokaliptyczne można zrobić tanio i efektownie.
Francuzi protestują. To zrozumiałe, chcieliby widzieć w „Napoleonie” film o być może największej potędze, jaką osiągnęli od czasów Karola Wielkiego, a nie spojrzenie naznaczone brytyjskim okiem księcia Wellingtona, w którym Napoleon Bonaparte to brutal i prostak. To jednak znaczy, że w gruncie rzeczy nie chcą kina.
Nie ma w polskim kinie zbyt wielu horrorów i filmów grozy. A nie, pardon, jednak są. Adrian Apanel w swym interesującym debiucie pokazał mi, że pół naszego kina to dzieła grozy. Niezależnie od tego, czy to komedie, czy dramaty o problemach.
To już pewna serialowa prawidłowość – kiedy któraś historia wypali i spodoba się ludziom, chcą oni od razu prequeli, aby dowiedzieć się, co było wcześniej. W tym dziele mamy dowiedzieć się, po co organizowano igrzyska śmierci, ale dowiadujemy się czegoś znacznie ciekawszego.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy