To jest tego rodzaju film, tak sążnisty i tak namaszczony, że w zasadzie aż trzeba by wstać z fotela kinowego i użyć najbardziej chyba zużytego słowa w recenzjach filmowych od czasów „wydmuszki”. Słowa „epicki”. Tak mocarny film robi tak wielka postać, że strach go skrytykować. Ja jednak podziałam jak rozgniewany Apacz i powiem: nic tu nie ma.
Wierciłem się i walczyłem z cierpnącym ciałem, bo też Martin Scorsese nie nakręcił prostej powiastki o Dzikim Zachodzie z Indianami, kowbojami, intrygą i wartką akcją. Stworzył monumentalne, bardzo długie dzieło. To w zasadzie antywestern, w którym twórca zastosował się do prośby wodza Osagów Jima Graya, by Indianie raz jeszcze nie zostali wykorzystani – tym razem w kinie. Wierciłem się obolały i cierpnący, ale chłonąłem. Teraz mam całą kartkę wniosków wynotowanych po tym filmie. To znaczy, że wykonałem jako widz wysiłek, aby przeżyć coś istotnego.
Nowego wymiaru temu filmowi i jego fabule dodaje fakt, że Czarna Pantera naprawdę nie żyje. Kreujący go Chadwick Boseman zmarł w 2020 roku, więc ten film to w zasadzie wielka, ekranowa elegia. Ale nie tylko – zostało w nim to, za co „Czarną Panterę” ceniłem bardzo. Treści społeczne.
Ani „Prey”, ani żadna inna część filmowej sagi o Predatorze nigdy nie dorówna oryginałowi z Arnoldem Schwarzeneggerem z 1987 roku. Najnowsza wersja jednak jest bodaj jedną z najbardziej interesujących. Po pierwsze dlatego, że to prequel, co zawsze jest ciekawe. Po drugie dlatego, że naprzeciw bestii z Kosmosu stawia Indian.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy