Ten King Kong, który staje do boju z Godzillą, nie miałby pewnie większych szans wspiąć się tak łatwo na Empire State Building. Musi jej bowiem dorównać rozmiarami, zostaje przeniesiony z Wyspy Czaszki do jej świata. Zestawienie dwóch niezestawialnych światów okazuje się pomysłem, który jednak sprawdza się w epoce Avengers.
„Godzilla vs Kong”
reżyseria: Adam Wingard
scenariusz: Eric Pearson, Max Borenstein
w rolach głównych: Millie Bobby Brown, Rebecca Hall, Alexander Skarsgaard, Kyle Chandler, Demian Bichir
Łączenie przeciwieństw, kojarzenie sprzeczności, przenikanie się światów i kombinacja popkulturowych kodów – o ile sobie przypominam, właśnie o tym traktował spielbergowski „Player One”. Ten, w którym pojawiła się Mechagodzilla po latach nieobecności.
Dzisiejszy popkulturowy kod wymaga znajomości i kojarzenia wielu filmów i komiksów, które zlewają się w jedno wielkie uniwersum. Okazuje się więc, że koncept połączenia światów King Konga i Godzilli datowany na ponad 60 lat, sprawdza się również dzisiaj.
O ile oczywiście jesteśmy na tyle zdystansowani, aby odrzucić absurd tej koncepcji łączenia niezestawialnych światów. O odrzuceniu absurdu faktu istnienia (choćby na ekranie kinowym) King Konga i Godzilli nawet nie wspominam, ponieważ nie pojmuję, jak można by się do tego posunąć. Nawet nie w tym rzecz, że oba potwory są ważnymi elementami kultury popularnej i istotnymi częściami kina. Rzecz w tym, że ich obecność w dziejach ludzkości nie jest jedynie dziwaczną fantasmagorią. To ważne symbole.
„Godzilla” czyli trauma post-atomowa
Godzilla (przepraszam, przywykłem do żeńskiej formy; nawet moja mama mówiła na nią „kawał baby”) wymyślona przez Ishiro Hondę podczas odgruzowania przez niego zmasakrowanego nalotami Tokio jest wielką, mierzącą – w zależności od filmu – kilkadziesiąt do nawet 120 metrów traumą Japończyków po Hiroszimie, Nagasaki, po dywanowych nalotach na Tokio i inne miasta. Po wojnie, z której inaczej otrząsać się nie potrafili, jako że po 1945 roku stanowiła ona temat tabu. Gdy pojedziemy do muzeum w Hiroszimie, nie znajdziemy w nim rozliczeń, analiz, nie znajdziemy tego typu merytoryki. Jest za to pacyfistyczny przekaz, do którego w zasadzie Japonia się po kapitulacji ograniczyła: „Nigdy więcej”.
Japonia doświadczyła siły uderzenia atomowego na własnej skórze. Jako jedyna na świecie poczuła co znaczy wojna nuklearna. To wstrząs, po którym trudno się podnieść.
Godzilla z 1954 roku, która jak demiurg spada na Japonię i obraca wszystko w ruinę, jest koszmarnym snem, w którym zdarza się to raz jeszcze. Ponownie w jednej chwili wszystko przemienia się w pył z powodu siły, której nie sposób powstrzymać. Nie ma samoobrony, kontrnatarcia, jest jedynie bezradność.
Ta Godzilla z 1954 roku w zasadzie jest nie do wytrzymania. Nie ma bowiem szczęśliwego zakończenia. Nawet śmierć potwora jest tak pozorna jak bezpieczeństwo po układach rozbrojeniowych. To film, w którym szpitale znów są pełne rannych i napromieniowanych, znów jest cierpienie i chaos, znów nadchodzi zagłada o niewyobrażalnych rozmiarach.
Jedynym optymistycznym rozwinięciem historii pełnej przerażenia i ostrzeżeń jest adaptacja. Godzilla została zaadaptowana na potrzeby popkultury i z niszczyciela świata przekształcona w jego protektora. Już nie demolowała Japonii niczym eksplozja nuklearna, teraz toczyła walki z innymi sobie podobnymi ku uciesze gawiedzi. Przestała być demonem śmierci, została zagnana na ring. Zwłaszcza wtedy, gdy Ishiro Honda wycofał się z branży, a jego miejsce przy realizacji filmów o kaiju zajął Jun Fukuda.
Po obejrzeniu „Godzilli” z 1954 roku ludzie się bali. Po obejrzeniu kolejnych – już bawili.
Godzilla poszerza Monsterverse
Jej przywołanie do świata popkultury w XXI wieku począwszy od filmu Garetha Edwardsa z 2014 roku (gdzie walczyła z MUTO) ma na celu nie tylko rozrywkę. To także odpowiedź na wymagania czasów, w których widz staje się nienasycony i opowieść o jednym stworze, jednym superbohaterze to za mało, aby zaspokoić głód w cenie biletu do kina. Widz wymaga łączenia światów. Wymaga czegoś, co nazywamy dzisiaj Monsterverse.
Pomysł, aby Godzilla starła się z King Kongiem wywodzi się od Willisa O’Briena, który w 1933 roku stworzył wraz z Merianem Cooperem film o King Kongu – wersję „Pięknej i bestii”, w której ogromna bestia spada z Empire State Building. Od niego, chociaż to tokijska wytwórnia Tōhō pierwsza wprowadziła pomysł na ekran w 1962 roku, na okrągłą trzydziestą rocznicę istnienia swego przedsiębiorstwa.
Mało kto jednak pamięta, że gdy Japończycy tworzyli swego legendarnego kaiju, chcieli się na King Kongu wzorować. Godzilla początkowo miała mieć gorylą sylwetkę, a przynajmniej małpi łeb – stąd zresztą to Go na początku nazwy Godzilla. Dopiero z czasem zdecydowano się na zmutowanego warana, wylęgłego z jaj napromieniowanych na atolach Pacyfiku (nawiasem mówiąc, przez Francuzów, bo Japończycy w latach pięćdziesiątych unikali wszelkich oskarżeń w stronę USA – stąd obecność Jeana Reno i francuskiego wywiadu w filmie z 1998 roku). Inspiracją była „Bestia z głębokości 20 tysięcy sążni” – amerykański film z 1953 roku o wielkim jaszczurze demolującym Nowy Jork.
King Kong już walczył z Godzillą
Amerykanie rywala dla King Konga szukali od zawsze. Owszem, ogromny goryl z Wyspy Czaszki kończy życie po upadku z dachu wieżowca, ale przecież nie jest to fabularnie aż tak wielki problem. Można go było wskrzesić, można było sięgnąć po retrospekcję – bohater filmu jest wiecznie żywy.
Aż trudno uwierzyć w ewolucję pomysłów na to, z kim Kong ma walczyć. Myślano o potworze Frankensteina, o drugim gorylu odmrożonym w lodach Arktyki. W końcu stanęło na zupełnie niepasującej do niego Godzilli.
Nie pasowała chociażby gabarytami – wszak rozmiary King Konga z filmu z 1933 roku należy oszacować na 45 metrów, a zatem Godzilla powinna być dwukrotnie większa. Udało się to ujednolicić i w 1962 roku obie bestie się starły.
Nie do końca chyba zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele obecnych nawiązań pochodzi z tamtego pokracznego filmu z 1962 roku. Chociażby pojedynek Konga z wielką ośmiornicą, który widzieliśmy w „Kongu. Wyspie Czaszki” z 2017 roku, filmie umieszczonym w końcowej fazie wojny wietnamskiej, co samo w sobie jest interesujące. Wietnam to przecież z kolei trauma Amerykanów.
Także wizyta obu stworów na Antarktydzie jest nawiązaniem do tamtego filmu, w którym przecież Godzilla niszczy w polarnych lodach amerykański okręt podwodny „Seahawk” – ważny moment, Japończycy pierwszy raz odważyli się wówczas zaatakować Stany Zjednoczone. Choćby na ekranie, choćby potworem.
King Kong w świecie Julesa Verne
King Kong został włączony do Monsterverse tak, jak włączono go kiedyś – nie ma tu ekstrawagancji, jest wycieczka po sprawdzonych tropach, aczkolwiek muszę przyznać, że twórcy współczesnej wersji posunęli się dużo dalej. Tutaj wkraczają już wykorzystane w „Godzilli. Królu potworów” klimaty z Julesa Verne – z podróżą do prehistorycznego świata ukrytego pod powierzchnią Ziemi, z którego wielki goryl może pochodzić.
Przyznam, że nie mam pojęcia, po co. Ten wątek stanowi dla mnie fabularną zagadkę, która niepotrzebnie komplikuje dość prostą nawalankę między dwoma kaiju. To na nią widzowie idą do kina, chyba bez żądań, aby owo ich spotkanie zostało jakoś sensownie uzasadnione. Nie musi.
Twórcy tej serii natomiast starają się stworzyć jakieś zręby fabuły, w której istnieją tytani, walczący o pozycję drapieżnika alfa, praistoty o największej sile. Skoro nie Król Ghidorah, to może King Kong jest w stanie przeciwstawić się Godzilli?
Cóż, z punktu widzenia znaczenia w popkulturze to jest pojedynek dużo bardziej interesujący, gdyż pozycja obu tych lewiatanów w dziejach kina, komiksu, całej tej warstwy kulturowej jest znacząca. I oto przychodzi nam ją rozstrzygnąć.
A może nie?
Przyznam, że tak jak oglądam filmy o Godzilli od 40 już lat, tak nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Tak sprawnej, gibkiej, bardziej przypominającej już zwierzę niż człowieka w gumowym skafandrze. Stanowi ona część zmutowanej przyrody czy też naszej obowiązującej od 1954 roku wizji świata i sił, których nie rozumiemy, ale których potęgę zdążyliśmy poznać.
To nie jest Godzilla o miłym pyszczku, stosująca ciosy karate i krok taneczny jak w japońskich dziełach Fukudy z lat siedemdziesiątych, ani też obolały i sprawiający wrażenie wyrwanego z innego świata stwór z niedawnych filmów. To bezlitosny mocarz, atakujący wytrwale i metodycznie – tak, jak robią to zwierzęta ze szczytu piramidy troficznej.
Za to Kling Kong nie przypomina tego z filmu z 2017 roku. Nie jest ponurym mścicielem, nie jest też empatycznym gorylem z dawnych dzieł Meriana Coopera czy Petera Jacksona. Tutaj to niemal pluszowy miś, bardziej podobny do bohatera dobranocki niż kaiju, z dzieckiem w miejsce Pięknej.
Jest jeszcze jeden bohater tego filmu, który – przyznam – rozczarował mnie najbardziej. Bohater, nawiązujący do filmu, o którym wcześniej napisałem. Rozczarował, bo w tym kaiju jako dziecko byłem szczególnie rozkochany. Tutaj to już nie to.
Moja ocena: 4/6