Nowa wersja „Legionu samobójców” jest bez porównania lepsza od poprzedniczki sprzed pięciu lat. Tym bardziej doskwiera to, że straciła szansę na to, by stać się filmem niemalże kultowym – takim w stylu dzieła z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych.
„Legion samobójców. Suicide squad” (Suicide squad)
reżyseria: James Gunn
scenariusz: James Gunn
w rolach głównych: Idris Elba, Margot Robbie, John Cena, Joel Kinnaman, Sylvester Stallone, Daniela Melchior, David Dastmalchian, Viola Davis
Gdy to piszę, do głowy przychodzi mi Sylwester Stallone. Tak, występuje w tym filmie, ale próżno wypatrywać jego twarzy na ekranie. Wciela się bowiem w King Sharka, czyli Nanaue, a zatem człowieka-rekina, który w tym filmie jest niezwykle spektakularna postacią. I niezwykle spektakularnym przykładem.
Człowiek-rekin stworzony w komiksie „Superboy” z 1994 roku, to przeciwnik Aquamana i nowej wersji Supermana. Z tego, co kojarzę, pierwotnie występował jako pół-człowiek, a pół-głowomłot. Tutaj zobaczymy go w wersji żarłacza białego i jednocześnie jako postać tak przerażającą, jak i zabawną.
„Legion samobójców. Suicide squad” czyli Stallone jako rekin
A przynajmniej o takim potencjale. Ten potencjał nie został jednak wykorzystany. Nanaue to bohater stanowiący odpowiednik towarzyszącej wyprawie maskotki, a od takich stworzeń zależeć mogą poważne połacie dawek humoru. Na bazie King Sharka da się zbudować jedną z głównych nici kultowości takich historii, znacznie łatwiej niż na bazie bohaterów – nazwijmy to – ludzkich.
Zwłaszcza, że gra go sam Sylvester Stallone, którego występ jednak jest niczym morska woda w piach. Niewiele z niego zostaje. Legendarny aktor i heros tworzy postać w znacznie mniejszym stopniu niż komputer, jest tutaj jedynie listkiem figowym i nie robi nic, aby wydobyć Nanaue z zaklętego kręgu bełkotu, jaki się z niego wydobywa. Człowiek-rekin ogranicza się bowiem do stwierdzeń w stylu „mniam, mniam” czy „przyjaciel”, powstrzymując się przed istotniejszym udziałem w filmie, do którego uprawniają go posiadane moce. Nie superbohaterskie, a filmowe.
To świetny przykład na to, co dzieje się z większością postaci tego filmu i jak marnowany jest ich ogromny potencjał nie tylko przydatny kinu akcji, ale również potencjał komiczny. A to warunek, by film stał się legendą.
Dla wielu taką legendą są „Strażnicy Galaktyki”, z którymi mnie nigdy nie było po drodze. Mimo kilkukrotnego obejrzenia, nie złapałem z nimi wspólnej fali, na której można by się poślizgać. Myślę, że to dlatego, iż dawka zafundowanej mi na początek żenady nie została już potem zrównoważona komizmem i dystansem, abym złapał klimat i w nim pozostał.
„Legion samobójców. Suicide squad” czyli albo widz to kupi, albo…
A to są przecież tego typu filmy, przy oglądaniu których albo się złapie konwencję i w niej pozostanie, albo nie. Pod tym względem nie różnią się tak bardzo od „Star Treka” czy „Gwiezdnych wojen”, może tylko tym, że mają większy wachlarz zgromadzonych na ekranie postaci, co często prowadzi do nazbyt wielu grzybów w barszczu. I to może być powód, dla którego „Legion samobójców” nie korzysta w pełni z mocy, jakie daje mu takie skupisko niezwykłych postaci.
Postaci tworzonych w sposób zupełnie nielimitowany, z całkowitym popuszczeniem fantazji. Można odnieść wrażenie, że do Legionu da się zapisać zupełnie dowolnego bohatera o często absurdalnych mocach. Może strzelać kulkami, może wzywać szczury (to akurat doskonale nawiązanie do baśni „Flecista z Hameln”, kto wie czy nie najlepszy element Legionu), nie wiem, za chwilę świetnie władać żelazkiem, widelcem albo jak komandosi z „Obcego” – sarkazem.
Te puszczenie hamulców jest operacją ryzykowną, ale czasem ryzyko się opłaca. Można bowiem stworzyć coś żenującego jak „Deadpool”, ale niekiedy coś, co widzom bardzo się spodoba i ich rozbawi.
„Legion samobójców” w obecnej wersji żenujący nie jest, ale rozbawia tylko w ograniczonym zakresie. Moja umiarkowana sympatia do tego filmu prawdopodobnie wynika z tego, że kilkakrotnie mocno się ubawiłem, a także z dość awangardowego wprowadzenia bohaterów, a już zwłaszcza bohaterów w tym wypadku drugoplanowych. Te pierwsze sekwencje „Legionu samobójców” to chyba najlepszy moment filmu, co zrozumiałe, bo tego typu produkcje mają gigantyczne problemy fabularne – znacznie większe niż problemy z epizodami czy scenami. Tu jednak mamy spore natężenie gagów, absurdu i oryginalnej dość rezygnacji z pierwotnych planów czy rozwiązań.
„Legion samobójców. Suicide squad” czyli ostre wejście Łasicy
No i przyznam, że tutaj znajduje się chyba mój ulubiony bohater tego dzieła, jakim jest Weasel (Łasica). Przypomnę, że to postać komiksowa, której początki sięgają komiksu “The Fury of Firestorm #35” z 1985 roku. W oryginale była jedynie człowiekiem w kostiumie. Jak jest tutaj, każdy sam się przekona, ale w zasadzie niemy Weasel jest ozdobą „Legionu samobójców”. Nie tyle on sam, to jego spektakularny udział w tej misji i tym filmie.
Jest jeszcze kilka smaczków, weźmy chociażby podobny do „Predatora” atak na bazę rebeliantów w San Escobar… przepraszam, Corto Maltese (to chyba nawiązanie do amerykańskiej inwazji na Grenadę, jak sądzę, a także do rozmaitych prób maskowania działalności USA w Ameryce Łacińskiej poprzez akcje zbrojne), zresztą z udziałem brazylijskiej aktorki Alice Bragi – ona grała w „Predators” z 2010 roku. Atak jest znakomitą parodią akcji komandosów Arnolda Schwarzeneggera z lat osiemdziesiątych, podobnie jak parodią „Obcego” i jego larw jest eksperyment prowadzony na Corti Maltese.
Tutejsze miasteczka i slumsy są niczym profil „Żądamy zniszczenia Katowic w kolejnej części Transformers” – kraje Trzeciego Świata upominają się w ten sposób o szansę obecności w filrmach katastroficznych. W końcu dlaczego Godzilla i inne kaiju mają niszczyć wyłącznie Tokio czy Nowy Jork?
„Legion samobójców. Suicide squad” czyli obrazki na ekranie
Pięć lat temu pisałem o poprzednim poprzedniej części: „Ktoś powiedział, że „Legion samobójców” oraz wszelkie pokrewne mu dzieła z ostatnich lat są obarczone skazą. Nie da się bowiem zbudować w dwie godziny dobrych i ciekawych relacji między tyloma bohaterami kotłującymi się na ekranie. Nie da się im wszystkim poświęcić tyle samo czasu. Od czego jednak są epizody! Dobre epizody! Spójrzmy chociażby na Spidermana z ostatniego „Kapitana Ameryki” – to przykład dobitny. Mamy bowiem do czynienia ze Spidermanem epizodycznym, a kto wie, czy i tak nie najlepszym w historii.”
Podtrzymuję to. Takie filmowe tableau jak to da się skonstruować tylko w formie gagów czy zbitych z sobą epizodów. I ten „Legion samobójców” o tym wie, stąd zapewne ten niezwykle luźny stosunek do bohaterów, których nie tylko nie trzeba tu ratować za wszelką cenę, ale wręcz przeciwnie – czasami lepiej za wszelką cenę się ich pozbyć. To nowy rodzaj superbohaterstwa, którego istotą nie jest przeżyć, ale właśnie polec jak najzabawniej się da.
No i ów wspomniany sarkazm, którym ten film jest naszpikowany, od bitwy o to, co należy przekazać prasie, aż po niezawodną Margor Robbie jako Harley Quinn. Australijska aktorka skradła show w poprzedniej części, detronizując swego ex: Jokera, teraz znów jest gwiazdą balansująca na krawędzi żenady, ale nigdy jednak jej nie przekracza. To Żelazna Dama, prosząca Boga by zdradził jej, po cholerę jej ten oszczep, likwidująca antagonistów, nucąc jak bardzo jest samotna. Osobą, która na wieść o tym, że ktoś chce ją ocalić jak księżniczkę, gotowa jest wrócić do szklanej wieży. Kobieca superbohaterka na miarę czasu, która jest zachwycona, gdy ktoś otworzy jej drzwi, chociaż spokojnie może je wyważyć butem.
W tym wypadku Harley Quinn całego show nie kradnie, ale bez niej ten film byłby trudny do udźwignięcia. Pozostali nie-kobiecy i nie-zwierzęcy bohaterowie są bowiem jedynie tłem opowieści i żaden z nich nie pokazuje swoich mocy. Może liczą na spin-offy?
Moja ocena: 4/6
Radosław Nawrot