Rozmach, z jakim zrealizowany został ten film i jego nadzwyczajne tempo podlane szczyptą przyjemnego humoru i nostalgii sprawiają, że oto z szarych czasów PRL udaje się wyciągnąć coś więcej niż tylko komedie Barei albo patriotyczne dzieła o walce z systemem. Udaje się wydobyć kawał sensacyjnego kina w dobrym stylu.
„Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”
reżyseria: Mateusz Rakowicz
scenariusz: Łukasz M. Maciejewski, Mateusz Rakowicz
w rolach głównych: Dawid Ogrodnik, Robert Więckiewicz, Rafał Zawierucha, Jakub Gierszał, Marta Wągrowska, Sandra Drzymalska, Dorota Kolak
– Tak! – zawołałem, gdy obejrzałem „Najmro”. Więcej, zawołałem tak już po kilku pierwszych jego scenach i aktach, zwłaszcza po tej kapitalnej scenie otwierającego film prologu. Tak, brakowało w naszej kinematografii takiego filmu, takiego ujęcia, humoru i wreszcie takiego wykorzystania na potrzeby ekranu prawdziwej postaci.
Zdzisław Najmrodzki to przecież legenda. Mistrz ucieczek, który najpierw komunistycznej milicji, a potem także radiowozom z PO zamiast MI na burtach uciekał blisko 30 razy. Pamiętam te czasy i te doniesienia, tę niezwykłą finezję w wymyślaniu przez Najmrodzkiego kolejnych sposobów na ucieczki. A to w przebraniu milicjanta, a to podkopem, a to po prostu skokiem z okna – stał się nieuchwytny. Stał się symbolem walki z MO. Tak, ten złodziej i przestępca, któremu kibicowała cała Polska.
„Najmro” czyli milicji obywatelskiej obywatel nie pomaga
Jest taka ważna scena z „Najmro”, gdy w zrekonstruowanym (w mistrzowski sposób, łącznie z unikalną dynamiką w studiu) programie „997” pojawiają się milicjanci proszący społeczeństwo o pomoc czy też tłumaczący się z klęsk i upokorzeń, jakie zadaje im Zdzisław Najmrodzki. Program „997” temu służył – bezradna milicja zgłaszała sprawę do telewizji, a ta prosiła widzów o włączenie się do śledztwa. W wypadku Zdzisława Najmrodzkiego społeczeństwo istotnie się włączało, ale w pomoc uciekinierowi.
Najmrodzki w tym filmie jest jak Arsene Lupin, Zorro czy Robin Hood – obrabia Peweksy, żeby ludziom coś dostarczyć, a nie zabrać. To, czego im brakuje – towar na rynek. W dobie kartek i pustych półek te zastawione suto sklepy nazywane fantastycznym oksymoronem „Przedsiębiorstwem Eksportu Wewnętrznego” są jak skarbce z sezamu Ali-Baby. Państwo ludowe eksportuje towary swemu społeczeństwu – w zasadzie może to nie takie głupie, skoro jest mu obce. Najmrodzki i spółka zabierają z półek wszystko, od whisky i papierosów po zegarki i biżuterię, bo na wszystko jest zapotrzebowanie. Mąkę żytnią, cukier i papier toaletowy też mogliby z powodzeniem kraść.
Przestępczość złodziejska tamtej epoki miała w sobie niezwykły sznyt przedwojennej galanterii, określone zasady i społeczne przyzwolenie. W końcu jak mówił Henryk Kwinto, jeśli kraść jako dyrektor, prezes czy kierownik sklepu, to może lepiej par excellence jako złodziej.
„Najmro” czyli socjalizm to równość, każdego kompromituje
Pewnie dlatego Zdzisława Najmrodzkiego tak trudno było złapać, skoro mógł paradować sobie wśród obywateli i niemal rozdawać im autografy. Ucierać nosa milicji, która tutaj ma rozmaite oblicza. Nawet jednak na pozór zasadniczy, brutalny i skuteczny Robert Więckiewicz, alter ego mundurowych dziwolągów takich jak postać Rafała Zawieruchy, nie okazuje się 07. Daje się wywieść w pole jak inni. Tu nie zadziała zasada dobrego i złego policja, porucznika Borewicza i porucznika Jaszczuka. Nie da sobie rady Brudny Harry. Tu każdy wychodzi na durnia równo i sprawiedliwie jak w socjalizmie.
I on, i Rafał Zawierucha, i w zasadzie niemal wszystkie tutaj postacie są jednak zagrane koncertowo. Łącznie z członkiem ferajny Najmrodzkiego, w którego wcielił się Jakub Gierszał – ten bohater stanowi łącznik między światem ludowej przestępczości w stylu Sweet, Sweet Tulipan, a brutalną gangsterką lat dziewięćdziesiątych, już po zmianie ustroju. Nawet fizycznie tę zmianę oddaje.
„Najmro” czyli stylistyka PRL w świeżej formie
Wspomniałem o pierwszej scenie, przedłużonej i zapowiadającej to, czego zaraz doświadczymy – efektownego filmu, nakręconego w sposób w Polsce rzadko spotykany, ze zwolnieniami i stopklatkami, w matrixowym stylu. Jest to scena wspaniała także pod tym względem, że wskazuje na znaczenie detali i tła. Z „Nic nie może przecież wiecznie trwać” Anny Jantar, z PRL-owskiej scenografii i gadżetów tamtej epoki tworzy małe dzieła sztuki, których zwieńczeniem są pościgi z udziałem aut z epoki czy też akcja na giełdzie samochodowej (trudno o bardziej charakterystyczną scenerię dla takiego filmu). Niczym w „Atomic Blonde” także i tu Mateusz Rakowicz wprawnie posługuje się dawną stylistyką przetworzoną na potrzeby współczesnego kina sensacyjnego.
Dodaje czar historii Najmrodzkiego, bujną charakteryzację (lata osiemdziesiąte zakrawają już o film kostiumowy), wątek miłosny z Martą Wągrowską, która związana dotąd głównie z dubbingiem, teraz wreszcie się nam pokazała; nieco społeczno-politycznych uwarunkowań, wreszcie humor i sporo niebanalnych rozwiązań, byśmy w efekcie dostali kino jakiego nie było. I na jakie gdzieś podświadomie chyba czekałem.
„Najmro” czyli kicz i blichtr z dużą klasą
Film, na który – w odróżnieniu od „Klątwy Doliny Węży” – koniecznie muszę pójść ponownie, aby żadnego z tych smaczków i pastiszów nie uronić. Aby złapać każdą dziurę w sklepowej witrynie zasłoniętą plakatem sensacyjnej rozrywki, przyjrzeć się każdej zwolnionej scenie i każdemu sztucznemu wąsowi doklejonemu aktorom.
Aby ugruntować w sobie przekonanie, że oto mamy swojego filmowego Arsena Lupin, jakim był Zdzisław Najmrodzki, co do którego nawet śmierci w 1995 roku narosło nieco wątpliwości. Uciekał przez tyle lat organom ścigania, ale nie uciekł kamerze, która w „Najmro” go dopadła. Tak jak on kradł z klasą, łącząc sacrum z profanum, tak i tu wymieszany z kiczem blichtr daje klasowe kino rozrywkowo-sensacyjne, które na dodatek jest ucztą dla tych, którzy pamiętają PRL.
Moja ocena: 4+/6
Radosław Nawrot