NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Żeby nie było śladów” czyli tryby machiny bez żadnego trybu

Co stało się z Grzegorzem Przemykiem – to jedna, przerażająca historia z „Żeby nie było śladów”. Co stało się z państwem – to druga. Ten film to mrożący krew pokaz skundlenia całej struktury państwowej. Metodycznego kłamstwa, której pojawia się, bo są narzędzia do jego tworzenia.

„Żeby nie było śladów”

reżyseria: Jan P. Matuszyński

scenariusz: Kaja Krawczyk-Wnuk
w rolach głównych: Tomasz Ziętek, Sandra Korzeniak, Mateusz Górski, Jacek Braciak, Agnieszka Grochowska, Robert Więckiewicz, Tomasz Kot, Michał Żurawski, Aleksandra Konieczna


Na całe szczęście to był Jan P. Matyszyński. Na szczęście, bowiem obawiałem się kolejnego filmu, który stanie się akademią ku czci. Karykaturą kina w stylu „Czarnego czwartku”, nagranego na baczność, z pogwałceniem zasad sztuki filmowej. „Żeby nie było śladów” dlatego jest wstrząsający, że nie stanowi pomnika dla Grzegorza Przemyka i ofiar dawnego systemu. Jest za to ich historią.

„Żeby nie było śladów”

Historią niezwykle metodyczną, która rozkręca się niczym machina mieląca wszystko i wszystkich. Proszę zwrócić uwagę – zaraz po śmierci Grzegorza Przemyka ludowe państwo i jej służby są zdezorientowane, zaniepokojone. Powiem więcej, chwilami reagują w sposób niezorganizowany. Z prawdziwej historii zamordowanie Grzegorza Przemyka na komisariacie MO (zmarł w szpitalu kilkadziesiąt godzin po ciężkim pobiciu przez funkcjonariuszy, którzy zdemolowali mu narządy wewnętrzne) rzeczywiście wyłania się obraz zwyrodnienia tych służb i ludzi, ale jednocześnie zakatowania ofiary przypadkowej. Ot, chłopaka, który z kolegami świętował maturę, popychał się z nimi, przewracał, a gdy został zatrzymany przez patrol, zaczął pyskować. To wystarczyło. Milicjanci zabili go dlatego, że był przypadkowym przechodniem, a im się wydawało, że rządzą światem, a nie dlatego, że wytropili syna opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej.

Zawieszenie stanu wojennego z Nowym Rokiem 1983 sprawiło, że nie trzeba było mieć przy sobie dokumentów podczas każdego wyjścia z domu. Zatem Grzegorz Przemyk miał prawo powiedzieć milicjantom: „Nie muszę mieć dowodu”. Dramat tej sytuacji sprowadza się również do tego, że nie zrobił nic, powiedział to, do czego miał prawo i zachowywał się zgodnie z prawem. I zginął z rąk sparszywiałej władzy.

Takiej, w którą może zamienić się każda, gdy poczuje, że jej wolno.

„Żeby nie było śladów”

„Żeby nie było śladów” czyli machina się rozkręca

Władza początkowo jest zdezorientowana i nawet jedyny świadek zajścia (w tej roli Tomasz Ziętek, rozumiem że chodzi tak naprawdę o kolegę zamordowanego, Cezarego Filozofa), którego trzeba początkowo ukryć, z owej kryjówki wychodzi i wraca do funkcjonowania w społeczeństwie, zeznaje w prokuraturze itd.

Do czasu jednak.

Parszywa władza bowiem w pewnym momencie otrząśnie się z zaskoczenia i zacznie działać. Fingować, tuszować, manipulować, wreszcie eliminować i robić wszystko, aby dokonać zmiany w postrzeganiu rzeczywistości. To orwellowska wizja zmiany faktów na te, które bardziej pasują. Jak się okazuje, skuteczna.

Dochodzimy wtedy w owej historii zabicia Grzegorza Przemyka do momentu, gdy wszyscy – i bohaterowie w filmie, i widzowie na sali kinowej – zdają sobie sprawę z tego, że ta władza może wszystko.

„Żeby nie było śladów”

Jest coś przejmującego w kilku scenach tego filmu. W decyzji podjętej przez Barbarę Sadowską na sali sądowej, rodzaj nie tyle kapitulacji, co zrozumienia sytuacji, w jakiej się znalazła. W owych operatywkach służb, które otwartym tekstem szukają możliwości manipulacji, haków, czegoś do szantażu i wpływu na ludzi. To wątek, który prowadzi nas bezpośrednio do refleksji nad istotą służb bezpieczeństwa i ochrony państwa, gromadzących informacje nie po to, by państwa strzec przed niebezpieczeństwem, ale po to, by z tego państwa niebezpieczeństwo stworzyć.

Szantaż jako metoda działania władzy, metoda nad wyraz skuteczna, bo prowadząca do podejmowania przez ludzi decyzji i działań przez szantaż sprowokowanych. Na szczęście „Żeby nie było śladów” nie jest filmem o bohaterstwie tych, których nie sposób było złamać. Na szczęście jest opowieścią o tych, którzy złamani zostali. To łamanie jest tu pewną nieuchronną konsekwencją systemu. Jest sceną tragedii w antycznym stylu.

„Żeby nie było śladów” czyli to nie rekonstrukcja zdarzeń

O zabójstwie Grzegorza Przemyka wiemy sporo, nie jest to temat nowy. Odtworzenie tylko kolejnych zdarzeń i faktów z 1983 roku i kolejnych nie miałoby na ekranie najmniejszego sensu. „Żeby nie było śladów” jest jednak filmem zupełnie innego rodzaju. Opartym na książce Cezarego Łazarewicza dziełem o metodyce, o rozkręcającej się, przerażającej machnie pożerającej kolejne ofiary w imię odkręcania sprawy.

„Żeby nie było śladów”

„Żeby nie było śladów” przeraża, ale daje też nadzieję. Jest w tej historii wszak wielu ludzi przyzwoitych, chociaż bezradnych. Nie są bohaterami w takim znaczeniu, o jakim każdy by pomyślał. Ja przypominam sobie raczej ten wzrok Agnieszki Grochowskiej, która patrzy na swojego męża przy stole. Widzę spokojne, ale mocne słowa Barbary Sadowskiej, którą gra Sandra Korzeniak. Myślę o prokuratorze Rusku, w którego wciela się dawno niewidziany Mikołaj Grabowski oraz wielu innych.

Zresztą – jakże ten film jest znakomicie zagrany! W zasadzie niemal każda z ról wypada tu znakomicie, łącznie z tymi ubeckimi. Łącznie ze znów świetną Aleksandrą Konieczną w roli PRL-owskiej prokurator, z Bartłomiejem Topą, z Rafałem Maćkowiakiem, z absolutnie wybitnym Michałem Żurawskim, w którego wykonaniu pułkownik Kmiecik to popis. Także z Tomaszem Kotem i kilkoma innymi postaciami resortu, które przerażają tym bardziej, że wyglądają na zwykłym, sensownych ludzi. Wtedy nasuwa się pytanie. – co oni tam robią? Dosłownie i metaforycznie – co oni tam robią?

„Żeby nie było śladów”

„Żeby nie było śladów” czyli Polska junta generałów

Słabsze ogniwa widzę mimo wszystko w Robercie Więckiewiczu, który włożył sporo wysiłku w odtworzenie generała Czesława Kiszczaka, ale przez to mniej go zagrał. Podobnie pieczołowicie odtworzony jest generał Wojciech Jaruzelski (w tej roli niemal nie do poznania Tomasz Dedek), ale także przez to zagrany słabiej niż chociażby ten niesamowity pułkownik Kmiecik.

To jednak detale, bo w całości aktorstwo w „Żeby nie było śladów” jest perełką. Można się nim rozkoszować na wielu płaszczyznach i dzięki niemu budować wielowątkowość opowieści, w której każdy bohater i jego udział są jakieś.

Wzięcie na warsztat historii tak znanej to pomysł ryzykowny, ale i opłacalny kinowo – można bowiem stworzyć wokół niej nową jakość ekranową. Tak jak kiedyś udało się to Krzysztofowi Krauze w „Grach ulicznych”, osnutych wokół zabicia Stanisława Pyjasa w 1977 roku. To szansa na to, by nie tworzyć w kinie podręcznika historii, do czego nie jest ono stworzone, ale historię opowiadać. Układać ją w spójna i świetnie zagraną całość, po złożeniu której widać grozę opresyjnej machiny, mielącej człowieka, by wydrzeć z niego podmiotowość. Bez skrupułów, bo te znikają, gdy w grę wchodzi wielka polityka.

Moja ocena: 4+/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound