Przebodźcowanie to jedna z najpowszechniejszych dzisiaj dolegliwości wielu ludzi. Nie wiedziałem, że dotyczyć może ona także kina i komiksowych dzieł Marvela. W czasach, gdy sztuką jest ograniczać napływ dostępnych bodźców i wrażeń, z bólem serca stwierdzam, że to kandydat idealny do takiej decyzji.
„Eternals”
reżyseria: Chloe Zhao
scenariusz: Ryan Firpo, Patrick Burleigh, Kaz Firpo, Chloe Zhao
w rolach głównych: Gemma Chan, Salma Hayek, Richard Madden, Kumail Nanjiani, Angelina Jolie, Lia McHugh, Brian Tyree Henry, Lauren Ridloff, Barry Keoghan
Kiedy mówię o przebodźcowaniu, nie mam na myśli tylko znużenia widza, jakości filmu i konieczności podejmowania decyzji, na co pójść, a na co nie. Chodzi też o przebodźcowanie decyzji samych twórców, prowadzące ostatecznie do niedbalstw i absurdów. „Eternals” są tego pokazem.
Sporo obiecywałem sobie po tym filmie, wszak zrealizowała go Chloe Zhao – nagrodzona Oscarem autorka „Nomanland”, czyli artystka o ciekawym spojrzeniu na kino. Niespiesznym, kompleksowym, wgryzającym się pod spód. Byłem zainteresowany, co doda do komiksowej menażerii Marvela, jaką nową jakość zaproponuje i jaki punkt widzenia na popkulturę obrazkową tego typu.
Okazuje się jednak, że zatrudnianie coraz to nowszych i ciekawszych nazwisk do realizacji kolejnych części wielu obecnie filmowych sag to tylko zwykłe mieszanie herbaty i zabieg marketingowy. Oni często kraczą jak inne wrony, wśród których się znaleźli. Chloe Zhao zrobiła film szalenie wtórny, na dodatek chaotyczny, niedorobiony i absurdalny.
Musiało tak być, skoro podążyła wytartym czy wręcz wyrąbanym siekierami i piłami łańcuchowymi szlakiem tworzenia multiplikacji, dzieł o panświatowym wymiarze, w którym gromadzi się cały splot marvelowskich bohaterów. Nie wystarczy jeden, dwóch to mało, trzech nie zaspokaja wielkiego głodu rozmachu. Wkroczyć musi grupa superbohaterów – kolejna grupa avengers, którzy pożerają swój własny ogon jak mityczny potwór. Wciąż głodni zysków, wciąż spragnieni wielkości, krzyczą: mało, mało! A to sprawia, że dodajemy do tych opowieści kolejne nonsensowne klocki.
„Eternals” czyli szczypta, że tak powiem, humoru
Jest scena w „Eternals”, gdy w Babilonie śniadają przy wspólnym stole. Scena ma mieć charakter komiczny i rozluźniający całość, co jest słusznym wyborem, bowiem napuszenie, patos i napompowanie tych opowieści osiąga takie rozmiary, iż trzeba je próbować rozbrajać humorem. Wszak mówimy o zbawcach świata, ludziach o mocach godnych dewastacji wszechświatów. Brakuje tylko Atlasa, który wziąłby na barki całą planetę i zaniósł gdzie indziej, gdzie nie ma już logicznych ograniczeń.
Także tu mamy do czynienia z opowieścią o próbach zniszczenia czy też zapobieżenia zniszczeniu całej planety. Nie miasteczka czy domu jak kiedyś, ale wszechświata w całości. Doszliśmy do etapu, w którym użyto już słowa „hekatomba” w poprzednich częściach i nie wiadomo, jakim posłużyć się dalej, bo to już zużyte.
W tej pozornie humorystycznej scenie (mocno toporny i dęty to humor) padają stwierdzenia nawiązujące do innych marvelowskich postaci – do Spider-mana czy Thanosa. Rozumiecie Państwo, nie ma ich tu, ale i tak się z nimi wiążemy naczyniami wspólnych zależności. Zupełnie jakby Marvel wychodził z założenia, że skoro stworzył własne uniwersum, to należy do niego wkroczyć z dobrodziejstwem inwentarza i porzucić wszelkie inne. Istnieje tylko ten świat, a każdy widz go zna i rozpoznaje. To zaszyfrowany kod dla fanów, który wyłącza pozostałych – sami są sobie winni, skoro nie śledzą kinowego serialu wszech czasów.
Humor, jaki pojawia się w tego typu filmach, sprawia wrażenie pewnej autorefleksji. Zupełnie jakby twórcy w pewnym momencie orientowali się, że zdrowo przesadzają z rozmachem, skalą, idiotyzmami i patosem. Mówią:
– Hej, pośmiejmy się z tego. Przecież to w sumie chore.
Za późno. Nad garem grochu z kapustą nie ma już bowiem niczego do śmiechu, jest tylko niestrawność. Oglądać? To zirytuje. Nie oglądać? Wypadnie się z obiegu; zgubi się klucz do uniwersum. Marvel i jego historie to rodzaj uzależnienia, przeniesienia Netflixa na duży ekran z tymi samymi mechanizmami.
„Eternals” od Gilgamesza do von Dänikena
„Eternals” kiedyś mogliby robić wrażenie. Zaczynają bowiem od korzeni, dosłownie. Od teorii Ericha von Dänikena, od mezopotamskiego mitu o Gilgameszu, indyjskiej Mahabharaty, greckich mitów o Dedalu i Ikarze. Miesza to wszystko razem, ukazując wizję pozaziemskich istot tak pięknych, tak doskonałych i tak wszechmocnych, iż w ich obliczu cały rozwój ludzkości czy wręcz ewolucję uznać należy za rodzaj naukowego eksperymentu z zewnątrz. Wyklucza procesy naturalne, widzi w dziejach świata obcy palec, który dokładnie wskazuje ludziom, co i kiedy zrobić, wynaleźć, wprowadzić. Czyni z nich niewolników kreacji, bez władzy nad własnym rozumem i rozwojem.
Robi więc to, co cała pseudonauka, szukająca wspólnego mianownika w czystej konwergencji, obejmującej także ludzkie dzieje. Stara się rozbroić przypadek i naturalne prawidła, widząc w nich czyjąś wolę. Logikę wyższą niż biologia. W ten sposób Marvel wkracza do świata bogów i stwórców wszechświata, staje się kinowym uzurpatorem wyjaśnień zagadek świata.
Dzisiaj wrażenia to nie robi, bowiem już wcześniej komiksowa popkultura sięgała po te wzorce. Przez ekran przewijało się mnóstwo wszechmocnych postaci równych bogom, które decydowały o losach świata i jego rozwoju. Sporo historii zaczynało z tak wysokiego C, że trudno znaleźć wyższe, aby zrobić wrażenie na widzu. To już nie są czasy, gdy E.T. lądował na Ziemi, by pobrać próbki roślin, a nie decydować o jej przetrwaniu czy zagładzie. Teraz filmy reżyseruje rozmach.
„Eternals” czyli krótki skok po historii świata
Kiedy mówię o przebodźcowaniu filmu, mam na myśli nie tylko to wysokie C, groch z kapustą, ale i grzech szczególny – powierzchowność. Kilku czy kilkunastu bohaterów działających wspólnie (nie mówiąc o całych armiach avengersów) oznacza zbyt mało czasu i przestrzeni na rozwinięcie ich należycie. Niedostatki i lapidarność maskuje się pseudohumorem, pozornym dystansem i nonsensami. Wychodzi z tego mieszanka nie tylko niestrawna, ale drwiąca z widza jako kogoś, który zaakceptuje galop przez scenariusz, wąwozy durnoty i pomieszanie wszystkiego z wszystkim w dowolny, gwałcący logikę sposób.
„Eternals” serwują nam skok przez dzieje świata. Odwiedzają Mezopotamię już 5 tysięcy lat p.n.e., a także Babilon 500 lat przed naszą erą, mało znane imperium Guptów z Indii (władało Dekanem od 270 do około 500 roku naszej ery) czy nawet demolowane przez konkwistę azteckie miasto Tenochtitlan w Meksyku. Przenoszą nas zatem w miejsca, gdzie kino bywa rzadko. Wszędzie zaglądają na chwilę, pobieżnie, podstawiając przed nos smakołyk, który zabierają.
Babilon widzimy tylko z lotu ptaka, ocieramy się o jego mury podczas walk. Silnie działające na wyobraźnię, nieistniejące miasto bynajmniej nie zostało tu odtworzone. Niczego się o nim nie dowiemy. Nie zobaczymy też imperium Azteków czy Guptów. To jedynie fasada, dekoracja, napis na ekranie, nic więcej.
„Eternals” czyli mam świetną obsadę, ale nie korzystam
To próba logicznego uzasadnienia konsekwencji własnej wyobraźni. Używania bądź zaniechania używania mocy, którymi obdarza się bohaterów. To jak wyprodukowanie bomby atomowej i dopiero później zastanawianie się, do czego może ona doprowadzić. Bohaterowie Marvela są bombami atomowymi o wielkiej sile rażenia, mam wrażenie że każdy film o nich to rozpaczliwe próby uniknięcia zagłady Hiroszimy.
Doceniam próby zaangażowania do tego dzieła nowych twarzy – Angeliny Jolie czy Salmy Hayek, włączenie Kumaila Nanjianiego do bollywoodzkiego tańca (ten artysta jest Pakistańczykiem), sceptycznego Barry Keoghana, bolejąc nad tym, że ostatecznie okazują się oni zbędni. Chloe Zhao i twórcy filmu mają do dyspozycji ciekawych aktorów, ale za mało czasu, miejsca i pomysłu, by zrobić z nich użytek. A być może pierwszy gejowski superbohater Marvela (proszę mnie poprawić) to za mało, aby uznać podobne zabiegi za nowatorskie i warte uwagi.
PS
Sceny po napisach stają się już powoli irytujące. Napisy to napisy. Może pora nauczyć się na powrót jednak kończyć filmy, które się tworzy?
Moja ocena: 2/6
Radosław Nawrot