Wychodzę z założenia, że film nie jest grą przeniesioną jedynie na większy ekran, ale osobnym i doskonalszym bytem, którego podstawą jest połączenie fabuły z grą aktorską, sferą wizualną i zdjęciami. „Uncharted” zrównuje film z grą – to jest niemal to samo, z całym ubóstwem fabuł z Playstation.
„Uncharted”
reżyseria: Ruben Fleischer
scenariusz: Art Marcum, Rafe Judkins, Matt Holloway
w rolach głównych: Tom Holland, Mark Wahlberg, Sophia Ali, Tati Gabrielle, Antonio Banderas
Siłą rzeczy, fabuła nie jest istotą gry komputerowej. Jest nią rozgrywka, a warstwa fabularna ma tylko pod nią podprowadzić. Rzecz jasna, we współczesnych grach jest ona mocno rozbudowana, czasami można ulec wrażeniu, że ponad miarę. Co nie znaczy jeszcze, że wystarcza na film.
„Uncharted” to dzieło, które miało zaspokoić głód widzów takich jak ja na kino awanturniczo-przygodowe, sensacyjne, a z nutką humoru i mrugnięcia okiem. Na piratów, podróże, dalekie krainy, nowego Indianę Jonesa czy nowego Toma Cruise’a w „Mission Impossible”. Głód, który polega nie na tym, aby to zagrać, ale aby to zobaczyć.
Mam wrażenie, że dawne kino awanturniczo-przygodowe powstawało w nieco odwrotnej kolejności. To znaczy najpierw pisało się scenariusz filmowy, a następnie – jeżeli film odniósł sukces – można było do tego dodać komiksy, książki, wreszcie gry. Tak było z Indianą Jonesem i innymi bohaterami. Teraz odwróciliśmy kolej rzeczy – to nie gra adaptuje film, ale film przenosi na ekran grę. Skutki często są opłakane.
„Uncharted” czyli gra komputerowa pozostaje grą
Szukam w pamięci dobrej adaptacji gry komputerowej i gdzieś mi tam po głowie krąży Milla Jovovich z „Resident Evil”, ale już zaraz potem przychodzi mi do głowy „Assassin’s Creed”, który miał swój klimat, ale kompletnie odarty był z fabuły.
Stąd może to poczucie pretensjonalności, które towarzyszyły mi podczas całego seansu. I spory żal, bo w filmie tym dostrzegłem ogromny potencjał, związany chociażby z konstrukcją bohaterów oraz obsada.
Oto Tom Holland (nowy Spider-man) wciela się w potomka Francisa Drake’a – tego słynnego korsarza, który na zlecenie angielskiej królowej Elżbiety I w XVI wieku topił hiszpańskie statki załadowane amerykańskim złotem. Naznaczony swym pochodzeniem, pragnie przygód, a rozpoczyna je tam, gdzie przygoda zaczyna się zawsze – w muzeum, względnie od książek.
Poza Tomem Hollandem mamy tu jeszcze w Marka Wahlberga w niezwykle ciekawej, acz niedorobionej kompletnie roli człowieka ni to w porządku, ni czarnej duszy, któremu ni to można ufać, ni to nie. To on jest dla mnie najciekawszą postacią tej opowieści, tym bardziej boleję, że rozpływa się w niej i chwilami zupełnie znika.
„Uncharted” czyli potencjał na Indianę Jonesa
Sophia Ali spełnia wszelkie kryteria atrakcyjnej kobiety, gotowej sprzedać cię za paczkę groszków. Niebezpiecznej i sprytnej, a zarazem szalenie naiwnej (naprawdę, uwierzyła w kartkę?). Za tym wszystkim zapewne stoi jej przeszłość, o której coś tam napomknęła. Ojciec, czyli pierwsza z osób w jej życie, o której dowiedziała się, że nie można jej ufać. Cóż, ponoć człowiek ma w życiu tylko dwa problemy – ojca i matkę.
Wreszcie pojawia się tu nawet Antonio Banderas w dość nietypowym ujęciu. Jest zatem wszystko i są wszyscy, by z „Uncharted” zrobić opowieść porywającą jak Indiana Jones, Mission Impossible, Kopalnie króla Salomona i inne. Są nawet latające hiszpańskie statki Magellana, które jak Latający Holender wskrzeszają duchy dawnych morskich opowieści przygodowych.
Magellan płynął wszak po złoto i odkrycia, a zatem płynął po przygodę.
„Uncharted” czyli też się kiedyś bawiłem w piratów
„Uncharted” ma zatem wszystko, co potrzeba do dobrej przygody. Co więcej, ma całkiem niezły początek, bo relacje budujące się między trojgiem bohaterów, a nawet ich oponentami intrygują. Jest tu sporo sarkazmu, humoru, szczypta dystansu i odrobina luzu. Film nabiera młodzieżowego charakteru, przywdziewa krótkie spodenki i żegluje w stronę opowieści o skarbach snutych na pokładach statków pirackich formowanych z krzeseł i koców podczas dziecięcych zabaw. Wygląda to całkiem dobrze, nawet to połączenie dawnych lochów i krypt ze współczesnym klubem dyskotekowym czy pizzerią się broni. W każdym razie mnie się spodobało.
To dobrze, bo takich filmów brakuje. Jednakże potem zaczyna się z nim dziać coś dziwnego. Luz wyparty zostaje przez pretensjonalną sztuczność, a naturalne połączenie przeszłości z teraźniejszością ustępuje blueboxom, na tle których mogą popisać się technicy o komputerowych efektów i przeprowadzić chociażby powietrzny abordaż (który znamy chociażby z filmów o d’Artagnianie).
Urok przegrywa z rozmachem, stopniowe budowanie historii ulega impetowi, swojskie krajobrazy wyparte zostają przez rajskie plaże Filipin (to tam stracił życie Ferdynand Magellan, przypomnę, zatem słuszne jest stwierdzenie, że teza iż opłynął świat jest fałszywa). A gdy dodamy do tego mocno kulejąca fabułę, ograniczoną w swej prostocie do edytorialu gry, wyjdzie nam film stanowiący rodzaj utraconej szansy na coś naprawdę interesującego. Kopiujący, przetrawiający i żerujący na tym, co już w kinie pokazano (scena z ładunkami wypadającymi z samolotu czy scena z motorówkami).
Na skarb, którego ostatecznie nie udało się odnaleźć.
Moja ocena: 3+/6
Radosław Nawrot