Wierciłem się i walczyłem z cierpnącym ciałem, bo też Martin Scorsese nie nakręcił prostej powiastki o Dzikim Zachodzie z Indianami, kowbojami, intrygą i wartką akcją. Stworzył monumentalne, bardzo długie dzieło. To w zasadzie antywestern, w którym twórca zastosował się do prośby wodza Osagów Jima Graya, by Indianie raz jeszcze nie zostali wykorzystani – tym razem w kinie. Wierciłem się obolały i cierpnący, ale chłonąłem. Teraz mam całą kartkę wniosków wynotowanych po tym filmie. To znaczy, że wykonałem jako widz wysiłek, aby przeżyć coś istotnego.
„Czas Krwawego Księżyca” (Killers of the Flower Moon)
reżyseria: Martin Scorsese
scenariusz: Eric Roth, Martin Scorsese
w rolach głównych: Leonardo DiCaprio, Robert De Niro, Lily Gladstone, Tantoo Cardinal, Scott Shepherd, John Lithgow, Brendan Fraser, Jesse Plemons, Tatanka Means
A wódz Jim Gray to bezpośredni potomek Henry’ego Roana – jednego z tych Osagów, którzy padli ofiarami serii morderstw w Oklahomie w 1921 roku. Morderstw, które miały na celu przejęcie indiańskich bogactw powstałych na złożach ropy, ale miały też charakter czystek etnicznych. To dlatego wódz nalegał, aby „Czas Krwawego Księżyca” nie był westernem, ale prawdą o Indianach. Prawdą, której tak naprawdę nie znamy, bo nawet uwrażliwione westerny w stylu „Tańczącego z Wilkami” jej nie pokazują. Prawdy o Indianach XX wieku, gdy – jak mówi jeden z członków rady starszych Osagów – „przestali być wojownikami”.
To właśnie owe spotkania rady starszych robią szczególne wrażenie. To bowiem narada ludzi, o których Robert De Niro powiada, że „niewiele mówią, ale to nie znaczy, że nie rozumieją; rozumieją wszystko”. I rzeczywiście, analizy stawiane przez wodzów Osagów są o tyle trafne, co porażające. To bowiem analizy mówiące wprost o zmianach jakie zaszły wśród Indian, zmiany w ich życiu i obyczajach. To analizy, od których zaczyna się ten film – traktujące o wieży Babel, o mieszaniu języków i krwi.
Gdy zresztą spojrzymy na „Czas Krwawego Księżyca” – ten antywestern zrobiony wedle życzenia Indian i po konsultacji z nimi – dostrzeżmy tu wiele pomieszania, wręcz odwrócenia pojęć. Cały ten świat powstały w Oklahomie na początku XX wieku, który postrzegam jako definitywny koniec dawnego świata Indian, jest w zasadzie postawiony na głowie, gdy spojrzeć na niego z naszego punktu widzenia. Oto bowiem indiańscy wojownicy przesiadają się do drogich samochodów stanowiących wtedy symbol przepychu i pożądania, indiańskie squaw wkładają futra, biżuterię, ale także koce („przez te koce jesteśmy łatwym celem”). Indianie bogaci, Indianie w garniturach, Indianie z szoferami, uchylającymi przed nimi drzwi. Najbogatsi ludzie świata – jak mówiono wówczas o nich, jeszcze przed epoką odkrycia złóż ropy naftowej w krajach arabskich.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli nieurodzaj oznacza bezpieczeństwo
Cała ta opowieść o ropie w Oklahomie i nagłym wzbogaceniu się Osagów jest iście biblijna. To przecież lud, który nie należał do grona Pięciu Cywilizowanych Plemion jak Czirokezi, Czoktawowie, Czikasawowie, Krikowie i Seminole. To lud, który nie znalazł się na wydzielonym w 1830 roku przez prezydenta Andrew Jacksona obszarze zwanym Terytorium Indiańskim, na które spychano Indian na zachód od Mississippi. „Mieli najgorszą ziemię” – słyszymy w filmie, gdy na tej najgorszej ziemi Osagowie nagle taplają się w czarnej mazi, pozostałości pod przodkach i czasach, gdy Ameryki nie zasiedlał jeszcze nikt. Gdy kwestia pierwszeństwa wciąż pozostawała otwarta.
Kiedy Osagowie stali się właścicielami tych terenów w 1872 roku, ich wódz Wah-Ti-An-Kah powiadał, że nieurodzaj zapewnia bezpieczeństwo. Biali nie przyjdą tu, gdzie nic nie ma, jedynie góry – mówił. Im gorsza ziemia, tym mniejsze wzbudzi u nich pożądanie.
Postawienie sprawy na głowie jest istotne także w tym kontekście, może najbardziej w tym. Historia bogactwa Osagów wykutego na ropie przypomina mi bowiem inne opowieści indiańskie i dzieje konkwisty, los Azteków czy Inków. Oni także nie wiedzieli, że śpią na złocie i są posiadaczami wielkich skarbów. Były abstrakcyjne, nie miały dla nich większego znaczenia niż deszcz dla upraw czy płodna ziemia albo stada zwierząt. A jednak nieświadomi tego, co mają, zapłacili wysoką cenę. Dowiedzieli się, że nigdzie nie ma ucieczki, a sprawa jest beznadziejna.
Bogactwo, które oznacza zagładę. Majętność sprowadzająca kłopoty w sposób nieuchronny.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli kto jest przyjacielem, a kto wrogiem
Wszystko co mieli Indianie, zostało im odebrane w ramach chciwości. Łącznie z tym, czego nie chcieli i nie pragnęli, a czemu znaczenie przeliczane na pieniądze nadawali dopiero biali. Dlatego te sceny filmu, w którym biali otwierają drzwiczki automobili przed bogatymi Indianami i noszą ich pakunki, są w zasadzie niezwykle mroczne. Zapowiadają nieuchronną zagładę, zwiastują bezpardonową walkę o podział łupów.
Walkę tym brutalniejszą, że prowadzoną z ukrycia. Raz jeszcze nawiążę do posiedzenia rady starszych Osagów, która mówi, że niegdyś wiadomo było, kto jest wrogiem i z kim walczyć. Nawet w czasach wielkich wojen indiańskich XIX wieku było to jasne i każdy wojownik wiedział, w kogo wbić tomahawk i komu posłać kulę czy strzałę. Przypomina mi się wojna Sjuksów z Paunisami z „Tańczącego z Wilkami”, wojna pierwotna i – proszę wybaczyć – niemal naturalna, bo o zapasy i przetrwanie. Tu zaś mamy do czynienia z czymś perfidnie podskórnym. Ze śmiercią sączącą się jak jad, jak wstrzykiwana pod skórę wraz z insuliną trucizną.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli Lily Gladstone i Indianie młodego pokolenia
– Jesteś wyjątkowa. Pięciu ludzi na świecie ma możliwość leczyć się insuliną – powiada bohater grany przez Leonardo DiCaprio o nowym leku (insulinę wynaleziono w 1922 roku) do swej indiańskiej żony, niezwykle wstrzemięźliwie, ale wyraziście zagranej przez odkrycie tego filmu, młodą Lily Gladstone. Mówi się o niej, że to rola oscarowa. Mnie cieszy przede wszystkim to, że wraz z nią i kilkoma innymi postaciami pojawia się na ekranie grupa nowych, zdolnych aktorów indiańskich. Te największe sławy kina jak Wes Studi czy Graham Greene mają już bowiem swoje lata. Tantoo Cardinal – łatwo rozpoznawalna indiańska aktorka z plemienia Kri, którą pamiętamy chociażby z „Tańczącego z Wilkami”, „Wichrów namiętności” czy „Doktor Quinn” – tutaj gra już starszą matkę.
Lily Gladstone to aktorka z plemienia Czarnych Stóp, która chwilami gra bohaterkę niezwykle zmyślną (zwróćmy uwagę na to, że gdy przychodzi do podrywu, ona przejmuje inicjatywę, a swego wybranka nazywa „kojotem”, co w tym wypadku brzmi jak komplement – podziwia bowiem jego końskie zaloty maskujące pazerność), a chwilami i to długimi chwilami zupełnie bezradną. Rodzi się pytanie, dlaczego taka jest?
To pytanie kluczowe, bowiem odpowiedzią jest metafora całej doli Indian, którzy z pędzących ku pewnej śmierci wojowników stali się barankami prowadzonymi na rzeź. „Nie opuścimy więcej swej ziemi” – powiada rada starszych, świadoma tragiczności swego losu. Zwłaszcza, że wołanie o jego zmianę jest długo wołaniem na puszczy.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli tymczasowy relikt z przeszłości
Dobrze byłoby, gdyby nie umknęły nam te sceny, w których indiańska społeczność musi się zrzucić na wynagrodzenie czy to dla prywatnego detektywa, czy też – gorzej – dla państwowych służb, aby w końcu zaczęły działać. Cały czas bowiem pobrzmiewa w tym filmie owo straszne zdanie:
Łatwiej odpowiedzieć za zabicie psa niż Indianina.
Zwłaszcza, gdy nie wiadomo, kto ma odpowiedzieć. Jak mówi rada starszych, wroga już nie widać, nic nie jest jasne, wszystko się zaciera. Robert De Niro gra tu człowieka, który przecież o Osagach mówi, że są jego przyjaciółmi, więcej, że są „najpiękniejszymi istotami na świecie”. A inni biali żenią się z Indiankami, tworząc nowy rodzaj przesiąkniętej wspólną krwią społeczności, w której „pieniądze w końcu trafią do nas” – jak mawia De Niro.
Indianie są bowiem postrzegani jako tymczasowi. Jako relikt, który niebawem zniknie, bo zniknąć musi. Chorowici, nadużywający alkoholu, rozbici psychicznie, podatni zatem na niechciane prezenty, które dostali od nas, nie dożywają często pięćdziesiątki.
„Nie ma już wojowników” – mawia rada starszych, a zatem nie ma już westernu, jak chciał wódz Jim Gray. Jest antywestern, w którym zabija się potajemnie i w którym Dziki Zachód jest przez to dzikszy niż w czasach rewolwerowców. Wreszcie w którym Indianie nie są miotającymi strzały i bojowe okrzyki demonami na mustangach, pełni odwagi i niezłomności. Tu są ludźmi złamanymi, popadającymi w melancholię, depresję, próbującymi się zabić albo spakować szybko kufry i uciec. „Chcecie mnie zabić. Zabiję was za to” – powiada paradoksalnie jedna z Indianek, na których losach oparto i książkę, i film – Anna Brown.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli Leonardo DiCaprio w roli głupka
Robert De Niro w pierwszych scenach filmu robi wykład swemu siostrzeńcowi, wciskając mu do głowy podstawowe informacje o tej ziemi i kazania pełne frazesów. Sterując nim od początku, nakierowuje na plan zarysowany na ziemi Osagów od dawne. „Tu nie ma ropy, jesteśmy bezpieczni” – wmawia niczym gangster i w stylu „Chłopców z ferajny”.
Bohater grany przez Leonardo DiCaprio jest chyba najgłupszym w jego aktorskim dorobku, „Nie jest zbyt bystry” – mówi o nim jego żona, chociaż to przecież mało powiedziane. Bohater ten w zasadzie sam nie wie chyba, jak został wmanewrowany w całą te brutalną historię. Powtarza frazesy po swoim wuju, powiela końcówki jego zdań jak człowiek, którym da się łatwo manipulować.
Po to wszak tu przybył, aby stać się narzędziem do rozwiązywania spraw, które są do rozwiązania.
„Osagowie niewiele mówią, ale to nie znaczy, że nie rozumieją” – powiada Robert De Niro o Indianach, wyznaczając tymi słowami pewien antywesternowy rytm opowieści i jej konsekwencje. To nie jest historia krzyku, ale właśnie milczenia rozumianego jako bezradność. Rozumianego też jako konwencja filmu, długiego i tą długością męczącego, ale zarazem przez swój rozmiar i rozmach koniecznego. „Po prostu posiedź przez chwilę spokojnie” – te słowa Indianki Molly kierowane są także do widza.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli koniec Dzikiego Zachodu
„Czas Krwawego Księżyca” to opowieść oparta na rasizmie, który pojawia się tu jak chleb powszedni, jak tryskająca z prerii ropa. Stanowi wręcz element krajobrazu jak uczestniczące w defiladzie oddziału Ku Klux Klanu. To przypomina, że o ile relacje Stanów Zjednoczonych z ich afro-amerykańskimi mieszkańcami są rozliczane (także filmowo), o tyle kwestie indiańskie pozostają w cieniu.
– Trzeba kogoś sprzątnąć – słyszy w tym filmie jeden z robotników, który chce zarobić nieco grosza.
– Na taką robotę się nie pisałem.
– Ale to Indianin – słyszy.
– Chyba, że tak. To inna sprawa – odpowiada.
„Nasza krew blednie” – powiada z kolei Tantoo Cardinal o Osagach, co w tym znaczeniu oznacza rasizm obronny i znikanie. Niebyt. Indiański niebyt, który jest tym straszniejszy, że nikogo nie obchodzi. Więcej, dla wielu jest uzasadniony, by nie rzec naturalny. Stanowi pewną cezurę.
Nie bez powodu o sprawie morderstw Osagów w Oklahomie w 1921 roku mówi się jako o symbolicznym końcu Dzikiego Zachodu. Wkroczenie Biura Śledczego (późniejszego FBI) to jedno z pierwszych zadań, jakie ono dostało. Ingerencja w świat, w którym sprawy własności i pieniędzy rozwiązywało się kulą w łeb albo nożem pod żebra.
Jest w „Czasie Krwawego Księżyca” irytująca pochwała Edgara Hoovera i jego FBI, którego nie rekompensuje nawet fakt, że aby coś się w sprawie Indian stało, trzeba było mnóstwo pieniędzy (także od „przyjaciół Indian”, którzy dzięki temu chcieli mieć sprawy pod kontrolą i łatwe do tuszowania) i zachodu, z jeżdżeniem delegacji indiańskich do Waszyngtonu. To trochę metafora mówiąca o tym, że głowa nie wie nic o tym, co robią ręce.
„Czas Krwawego Księżyca” czyli wszędzie trzeba mieć swoich ludzi
Grany przez Jessie Plemonsa agent Tom White, który rozwiązuje sprawę, to postać prawdziwa, aczkolwiek warto pamiętać, że jej rozwiązanie zabrało lata i pochłonęło masę ofiar. Ostateczne konkluzje mieliśmy dopiero w 1926 roku. Na mnie jednak większe wrażenie zrobił młody indiański agent śledczy John Wren, grany przez dotychczasowego komika i standupera, a teraz aktora Tatankę Meansa. To kolejny obiecujący aktor indiański młodego pokolenia, tym razem z plemienia Sjuksów Oglala i Yankton (co zresztą zdradza jego wielce oryginalne imię).
To niezwykła postać, bo sprawia wrażenie bardziej zdeterminowanego w rozwiązywaniu kryminalnych zagadek niż inni, także z racji swego pochodzenia. Postać pokazująca, że jeśli chcesz być skuteczny, wszędzie musisz mieć swoich ludzi. Indianin agentem FBI? Ciekawy, ale nieodzowny pomysł, o ile chcemy sprawę potraktować serio. A ten bohater mówi, że jako jedyny potrafił wniknąć w społeczność Osagów i dzięki temu wiele się od nich dowiedzieć.
Martin Scorsese stworzył film, którym nie wykorzystał raz jeszcze Indian. Wykorzystał za to nas, widzów, aby skupić nasza uwagę na tym, co najczęściej ucieka. Zrobił film humanistyczny, skupiony na ludziach i ich sprawach. Na osnowie, a nie wątku. Poprosił, byśmy posiedzieli po prostu spokojnie i zrozumieli, co wiąże rasizm z chciwością jako nieuchronnością każdej zagłady.
Moja ocena: 4/6
Radosław Nawrot