To już pewna serialowa prawidłowość – kiedy któraś historia wypali i spodoba się ludziom, chcą oni od razu prequeli, aby dowiedzieć się, co było wcześniej. W tym dziele mamy dowiedzieć się, po co organizowano igrzyska śmierci, ale dowiadujemy się czegoś znacznie ciekawszego.
„Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” (The Hunger Games. The Ballad of Songbirds and Snakes)
reżyseria: Francis Lawrence
scenariusz: Michael Lesslie, Michael Arndt
w rolach głównych: Tom Blyth, Rachel Zegler, Viola Davis, Peter Dinklage, Josh Andres Rivera
Bardzo lubiłem tę serię z Jennifer Lawrence. Dzieło iście antyczne, z gladiatorami rzucanymi na arenę, by w ten sposób zapobiec wojnie i buntom. Rodzaj akceptowanej powszechnie ofiary, której motorem okrucieństwa są telewizja i media. Jeszcze bardziej bowiem polubiłem ją, gdy Suzanne Collins opowiedziała, jak wpadła na jej pomysł.
O ile oczywiście odrzucimy oskarżenia o plagiat, które są stawiane Suzanne Collins przed fanów „Battle Royale” – japońskiej opowieści o podobnych igrzyskach, ale jeszcze bardziej podkręconych. W tym wypadku na arenie walki znajduje się znacznie więcej uczestników, którzy mają się wycinać jak najszybciej, gdyż po 24 godzinach wobec braku zwycięzcy zginą wszyscy. Eksplodują bowiem ich ograniczniki.
Suzanne Collins twierdzi, że zainspirowała się nie tą książką, ale telewizją. W trakcie zappingu zorientowała się nagle, że przed oczami przelatuje jej mnóstwo informacji, także brutalnych, a ona leci po kanałach dalej. Wszystko pobieżnie, liźnięte, bez refleksji i zrozumienia.
W zasadzie to samo można zastosować do scrollowania. Scrollowanie z definicji jest pobieżne, nieuważne, bezrefleksyjne i – jakbyśmy na to nie spojrzeli – głupie.
To mi nieco rozjaśnia w głowie, gdy patrzę na Igrzyska śmierci (Głodowe Igrzyska) jako na coś nie tylko brutalnego, ale i głupiego. W zasadzie czemu mają służyć, bo nie tylko oglądalność jest kluczem do tej masakry.
„Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” czyli przemiana na dwie i pół godziny
„Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” ma odpowiedzieć na to pytanie, gdyż stanowi retrospekcję. Prequel części, które znamy i początek losów prezydenta Snowa w czasie, gdy był młody i w czasie, gdy igrzyska śmierci już trwały, aczkolwiek zagrożone i sabotowane.
Akurat odpowiedź na to pytanie interesowała mnie relatywnie najmniej i mam wrażenie, że chociaż pada, a przynajmniej padają próby odpowiedzi, to jednak nie w tym rzecz. Istotniejsze od tego, po co są jest to, skąd się wzięły. To jest bowiem prawdziwa odpowiedź na pytanie, kim jesteśmy. Kim jest człowiek i do czego jest zdolny.
Opowieść o losach Coriolanusa Snowa (ach, te wspaniałe imiona i nazwiska bohaterów Suzanne Collins), przyszłego prezydenta Panem, to opowieść tego rodzaju. Na dodatek opowieść monumentalna, bo idąca w dwie i pół godziny.
W trakcie tych dwóch i pół godziny bohater przechodzi tak nadzwyczajne przemiany, że wystarczyłoby na sagę. Jakby twórcy tych akurat „Igrzysk śmierci” chcieli wszystko to upchnąć w potężnym filmie, całą przeszłość objaśnić i napisać na jej bazie nową historię.
A w zasadzie kilka takich historii, bo dzieło jest podzielone na rozdziały, z których każdy stanowi pewną odrębność i mógłby być osobnym filmem. A że „Igrzyska śmierci” w tym ujęciu mają tłumaczyć, definiować, zatem akcenty są rozłożone zupełnie inaczej niż dotychczas.
„Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” czyli koniec życia prymusa
Same igrzyska, sama rozprawa trybutów na arenie (kręcona w Polsce, we wrocławskiej Hali Stulecia, która robi ogromne wrażenie), nie jest tym razem najistotniejsza. W zasadzie – zupełnie poboczna i nieco nudnawa. Mimo rozmachu i grozy Hali Stulecia, to dość mało interesujące gonitwy, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi odcinkami tej serii. Widzowie przy telewizorach pewnie… zappują.
Bo też nie trybuci i nie trybutka są istotą rzeczy, ale sam Snow. To o nim film o nim opowieść. O człowieku, który wyrwany ze szkoły jako gładko uczesany prymus z nadziejami na nagrodę uczelni otwierającą przed nim przyszłość szybko przejść musi lekcję życia. I lekcję sprytu.
Spryt jest tu rozumiany w sposób niezwykle brutalny jako zdolność do wykorzystywania ludzi i okoliczności. Całe najciekawsze jądro rozwoju jego kariery to właśnie nauka, że dobro, miłość czy przyjaźń są w życiu przeszkodę ku karierze, a nie jej ułatwieniem. Ciążą jak kula u nogi, jak problem do rozwiązania.
Pewnie dlatego trudno mieć do niego sympatię, jaką cieszyła się Katniss Everdeen. Pewnie dlatego on nią nie jest i nie będzie. Może wreszcie dlatego tak trudno w nim rozpozna na pozór przyszłego prezydenta granego przez Donalda Sutherlanda, ale gdy się człowiek przyjrzy, dostrzeże podobieństwa nieco przypominające ten Kapitol w budowie po wojnach.
Pamiętajmy, że Coriolanus Snow już jako prezydent był nie tyle człowiekiem do szpiku złym, co wyrachowanym i w tym wyrachowaniu doświadczonym. Niemal cierpi, robiąc to, co robi. „Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” to właśnie rzecz o tym doświadczeniu, która objawia się w przemianie bohatera, także fizycznej. Niestety, gdy igrzyska się kończą, a młody Snow odpokutować musi swoje, co jest dla niego misją poszukiwawczą niemalże, jego opowieść zaczyna topnieć i stygnąć. Głównie za sprawą skrótów i drogi na skróty, którymi odtąd podąża, galopując ku celowi. Słowem, pierwsza część jego przemiany pod wpływem igrzysk i napotkania zjawiskowej trybutki ma tempo i sens, druga – znacznie mniej.
„Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” czyli trybutka z gitarą będzie dla mnie parą
Ta trybutka nie jest osobą pokroju Katniss Everdeen i Jennifer Lawrence. Chociaż startuje w igrzyskach wcześniej niż sławniejsza następczyni, to ma już o nich pojęcie i wie jak do nich podejść. Jak zjednać sobie media, bo w gruncie rzeczy do tego się one sprowadzają. Do lajków jako wyznacznika szans na przetrwanie.
Lucy Gray Baird jest wcześniejsza niż Katniss Everdeen, ale w kwestii igrzysk zdaje się wyjadaczką. Trafia na nie w akcie poświęcenia, ale intrygi i już podczas losowania i nominacji robi show. Ubrana w barwną sukienkę, przyciągającą wzrok „jak do motyla w pokoju ciem”, dziewczyna z gitarą z wędrownej trupy, niczym Cyganka wzrok ten przyciąga najbardziej odwagą i zuchwałością. Kreująca ją Rachel Zegler, która niedawno debiutowała jako Maria w nowej „West Side Story”, tworzy postać niezwykle wyrazistą i konsekwentną, na pewno bardziej niż Snow – zagrany także niezwykle brawurowo przez Toma Blytha, na którego barki złożono doprawdy poważne zadanie.
„Igrzyska śmierci. Ballada ptaków i węży” czyli zróbmy burze mózgów
Gwiazdy tego filmy świecą jednak za plecami owej pary. To Viola Davisa w demonicznej i tajemniczej kreacji dr Volumnii Gaul – okrutna organizatorka igrzysk, wyspecjalizowana w wężach, ptakach i eksperymentach na ludziach i zwierzętach, eksperymentach niewiadomego pochodzenia. To postać o tyle niezwykła, że jest personifikacją dzisiejszych mentorów i szefów, zbierających pomysły od ludzi, by z byle czego, z każdego absurdu zrobić coś, co można zmonetyzować i zainteresować ludzi. Każda rzucona naprędce bzdura urosnąć w jej oczach może do czegoś wartego eksperymentu.
Co przywodzi na myśl dziekana Cascę Highbottoma, zagranego z wprawą przez Petera Dinklage’a. Jestem pod wielkim wrażeniem, jak ten aktor potrafi wydobyć ze swych postaci jakość, która często sprowadza się do demoniczności, acz nie zawsze. Tutaj to człowiek sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie okrutnego sadysty i cynika, niezwykle płaskiego w swym wyrazie. Wkrótce jednak przekonać się można, że pozory mylą, a dziekan Highbottom to jedna z tych ofiar, których bzdurne pomysły nagle zostają wcielone w życie. Symbol tego jak absurdalny staje się świat, który nie odróżnia wartości od bezguścia, nonsensu od jakości i karmiący się ludzką głupotą uznawaną powszechnie za cnotę. Zyskowną cnotę.
Ona jest przecież wysokooktanowym paliwem.
Moja ocena: 4/6
Radosław Nawrot