Francuzi protestują. To zrozumiałe, chcieliby widzieć w „Napoleonie” film o być może największej potędze, jaką osiągnęli od czasów Karola Wielkiego, a nie spojrzenie naznaczone brytyjskim okiem księcia Wellingtona, w którym Napoleon Bonaparte to brutal i prostak. To jednak znaczy, że w gruncie rzeczy nie chcą kina.
„Napoleon”
reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: David Scarpa
w rolach głównych: Joaquin Phoenix, Vanessa Kirby, Ben Miles, Mark Bonnar, Edouard Philipponnat, Scott Handy, Youssef Kerkour, Ruper Everett
Ridley Scott wypadł dość mało parlamentarnie, gdy powiedział, gdzie ma zarzuty krytyków i historyków na temat zgodności jego filmu z historią. Wizerunkowo fatalnie, bo przypomniał tym Napoleona, którego na ekranie wykreował niczym prostaka. W gruncie rzeczy jednak miał rację – owa zgodność jest bez znaczenia.
A raczej – bez większego znaczenia. Historia i jej przebieg odgrywają pewną rolę, ale nie na ekranie filmowym. Zapominamy zdaje się, że film jest sztuką i niekoniecznie musi stanowić martwą naturę. Domaganie się od Ridleya Scotta, by zamiast filmu zrobił akademię ku czci to domaganie się, by tworzył politykę historyczną za pomocą filmu. Popularne narzędzie w wielu krajach, także w Polsce, ale na gruncie sztuki to chore.
Przebieg historii ma znaczenie w polemice, w analizach, w dyskusjach. To miejsce, by sobie wyjaśnić, że Napoleon Bonaparte był inny niż postać kreowana przez Joaquina Phoenixa. Że miał więcej rozumu i charyzmy, znacznie więcej. Że nie wygrywał bitew „bo tak”, bo tak jest w scenariuszu, tylko te zwycięstwa rzeczywiście się na czymś opierały.
Tego z filmu Ridleya Scotta się nie dowiemy. Jego Napoleon nie ma ani charyzmy, ani rozumu, ani nie wiadomo, dlaczego wygrywa, przegrywa, dlaczego robi cokolwiek. Nie wiemy w zasadzie kompletnie niczego.
„Napoleon” czyli co jest bzdurą, a co nie
Dobrze, mam książki historyczne i własną wiedzę, aby zorientować się, że więź Napoleona z jego żołnierzami była znacznie głębsza niż rozpaczliwa i zakrawająca na kwiatek do kożucha scena rozdawania chleba przez cesarza zmarzniętym i zmęczonym wojskom wycofującym się z Rosji. Nie chleb był tu istotą. A co? Tego się z filmu nie dowiemy, podobnie jak nie dowiemy się, dlaczego żołnierze Piątego Regimentu tak zareagowali na wezwanie Napoleona „Tęsknię za wami. Chodźcie ze mną”.
To wszystko wiemy skądinąd, bo chodziliśmy do szkoły.
W filmie odpowiedź na pytanie „ale dlaczego?” jest istotniejsza od wszelkiej prawdy historycznej. Wytyka się Ridleyowi Scottowi, że przecież Napoleon nie był przy zgilotynowaniu Marii Antoniny, nie ostrzeliwał piramid, nie w tym miejscu podpisywał rozejm w Tylży, nie wiedział o nadciągającej pod Waterloo pruskiej armii Blüchera czy też żołnierze nie topili się pod lodem pod Austerlitz. No tak, wszystko to bzdury. Tylko co z tego?
Dopóki potraktujemy te sceny jako zagadnienia, na bazie których można budować dyskusje historyczne, spory, wpisy ciekawostkowe, nawet lekcje historii (chyba niezły pomysł?) i nie traktujemy ich tak serio, to wszystko jest w porządku. Gdy jednak przestajemy rozumieć kino i stawiamy zarzut Ridleyowi Scottowi, że historię Napoleona opowiedział po swojemu, do czego ma święte prawo, oburzając się przy tym równie, święcie, wtedy powstaje problem. Problem głupoty nie Scotta, ale tych, dla których to jest najważniejsze.
Dla mnie żołnierze pod Austerlitz mogą robić co chcą, a piramidy mogą się rozpaść, o ile historia jest spójna. A nie jest. I to jest zarzut filmowy.
„Napoleon” czyli cesarz to prostak bez charyzmy
Nic tu z niczego nie wynika, niczego nie sposób zrozumieć na podstawie wydarzeń wcześniejszych. Do podanych już przykładów dodam kolejny: oto w przejmującej scenie Napoleon staje na czele wojsk tłumiących powstanie rojalistów w Paryżu w 1795 roku. Bez cienia litości otwiera do nich ogień z dział (w rzeczywistości – z kartaczy). Strzela do nich z bliska do artylerii, rozgrywając na strzępy. Latają głowy, ręce, nogi. I ten bezwzględny Napoleon zaledwie kilka scen później koronuje się (fatalna jest ta scena, tak nawiasem) i jest noszony na rękach przez lud.
Jakim cudem? Cóż, to wiemy skądinąd. Nie z filmu.
Napoleon jest tu człowiekiem, który nazbyt wiele osiąga „bo tak”. Staje się czołowym dowódcą wojsk francuskich, bo tak. Cesarzem, bo tak. Wielkim zwycięzcą, bo tak. Wreszcie nawet przegrywa, bo tak.
Nawet gdy podpisuje abdykację po Lipsku (tej bitwy nie ma) i kampanii rosyjskiej, to robi to, bo tak. Bez szemrania, bez protestu – jak przystało na największego wodza wszech czasów.
Prostak, człowiek dość mało inteligentny odnosi tak wielkie sukcesy. Nawet bez taktyki, bowiem taktyki tutaj też nie widzimy (a to jest klucz niemniejszy niż charyzma). Dowodzi od niechcenia, czaru żadnego nie roztacza, wciąż zdaje się uzasadniać zarzuty, iż jest „korsykańskim brutalem”.
Nie ma jego armii, jego marszałków, bez których nie byłoby zwycięstw napoleońskich. Pojawiają się dopiero, gdy trzeba kogoś obciążyć za kampanię rosyjską czy Waterloo.
Nie ma polityki, bo konia Marengo z rzędem temu, kto na podstawie li tylko tego filmu zdoła rozpisać decyzje polityczne Napoleona. Dlaczego rusza na Rosję (absolutnie kluczowa sprawa sprowadzona tu do jednego zdania o brytyjskich statkach), dlaczego podpisuje pokój w Tylży i o co w nim chodziło, z kim i dlaczego walczy pod Austerlitz itd.
Nie ma władców, dla których najpierw przerażająca była rewolucja francuska (jej przedstawienie w „Napoleonie” wypada chyba najlepiej, świetne sceny), a potem sam Napoleon jako demoniczny tyran i którzy w związku z tym byli skłonni jednoczyć Europę, by go powstrzymać. Nie ma cesarza Austrii, pruskiego króla, a car Aleksander I przypomina playboya wyruszającego na bitwy niczym na podryw. Nie ma niemalże Talleyranda i wielu innych, a kongres wiedeński to herbatka u ciotki. Jest książę Wellington, of course.
Nie ma francuskiej dumy, jest bez wątpienia brytyjski punkt widzenia, w którym Wielka Brytania to nie tylko rywal napoleońskiej Francji kluczowy, ale i najbardziej zwycięski. Nie Rosja, nie Prusy, nie cała koalicja. Od odbicia Tulony w czasie rewolucyjnej zawieruchy aż po Waterloo – to tak naprawdę jest konfrontacja francusko-brytyjska.
Serio?
„Napoleon” czyli Józefina ratuje sytuację
Pozostaje zatem pytanie, co w „Napoleonie” jest. Zdaniem wielu, zbyt wiele wątków osobistych, które cesarza Francuzów upokarzają. Bo był rogaczem? Bo rozwiódł się z osobą, którą niewątpliwie kochał? Bo nie przystoi zajmować się łóżkiem, kopulacją i cipką, gdy Europa płonie? Nie wydaje mi się.
Jeżeli robić historię o Napoleonie – postaci powszechnie znanej, rozpisanej niemal co każdego detalu i na dodatek tak rozległej, to absurdem jest robić to kompleksowo. Pokazanie całej epoki napoleońskiej od ścięcia Marii Antoniny w 1793 roku po Waterloo w 1815 roku czy nawet koniec na Wyspie św. Heleny to zadanie niewykonalne, chyba że po łebkach. Ridley Scott i tak nakręcił 160 minut filmu, a przecież to za mało. Jest jeszcze wersja reżyserska i „dopiero gdy ją zobaczymy…”
Wiadomo.
Wiadomo też, że sztuką robienia filmów jest zwięzłość i skupianie się na wątkach, które film tworzą. A jeśli coś go tworzy, to właśnie relacja cesarza z Józefiną – najciekawszą postacią tej historii. Dużo bardziej ciekawą niż Joaquin Phoenix w roli Napoleona, w jednej ze swoich słabszych ról.
Nie widzę więc powodu do stawiania zarzutu, że ten wątek wybił się na niepodległość, aczkolwiek i on zatonął w oceanie galopu przez całą epokę na złamanie karku i całych tych 160 minut.
„Napoleon” czyli Austerlitz na wielką skalę
Ma Ridley Scott w zanadrzu broń, która działa zawsze. To efekty. To efektowność. Dostał do ręki oręż w postaci wielkich, niesamowitych bitew napoleońskich, takich jak Austerlitz, Borodino, Waterloo i nie zmarnował okazji. Borodino wyrzucił do kosza pobieżności, z Waterloo coś tam wycisnął, ale Austerlitz pokazał koncertowo. Mimo błędów i braku wyjaśnień, o co w ogóle chodzi z tą bitwą, ona sama robi oszałamiające wrażenie.
Mają więc Francuzi pretensje, bo ktoś nie postawił ich cesarza na cokole, chociaż ja miałbym pretensje raczej o to, że ktoś nie wykorzystał takiej okazji, jaką jest ta postać i jego czasy. Na tysiąc pomysłów można było ten film zrobić, a nie widzę – poza Józefiną – niemal żadnego.
Chociażby ten pomysł, który pojawił się dopiero w napisach końcowych i którego chyba Francuzi szczególnie nie mogą wybaczyć. Pomysł na film o kosztach.
Moja ocena: 3/6
Radosław Nawrot