Najchętniej po „Obcym” Romulusie” pobiegłbym na skargę do Ridleya Scotta, że ktoś transponuje jego dzieło… oj, tam, nie zawaham się użyć słowa arcydzieło… w sposób, który nie posuwa nas ani kroku do przodu. Pobiegłbym, gdyby nie to, że on za to odpowiada jako producent. I oczywiście musiał na dobicie tego filmu dołożyć swoje bzdety o idei prometejskiej.
„Obcy: Romulus” (Alien: Romulus)
reżyseria: Fede Alvarez
scenariusz: Fede Alvarez, Rodo Sayagues
w rolach głównych: Cailee Spaeny, David Jonsson, Archie Renaux, Isabela Merced, Spike Fearn, Aileen Wu
Bzdety, które już wszyscy przerobiliśmy, omówiliśmy i skrytykowaliśmy (przynajmniej w większości) po „Prometeuszu”. I chociaż „Obcy: Romulus” dryfuje raczej ku tym pierwotnym wersjom „Obcego” z Nostromo i marines, to jednak nie dokuje. A Ridleya Scotta nie ma kto powstrzymać, by nie robił krzywdy własnej twórczości.
A to nie jest już jego twórczość. Wiem, że stworzył ksenomorfa, stworzył statek Nostromo, Ripley. Wszystko stworzył i ma pełne prawo być z tego powodu dumnym. Odcinać kupony, zarabiać, rozkoszować się, także modyfikować i nawiązywać. Mam jednak absolutne przekonanie, że nie wolno mu tego robić dowolnie.
Nie z prawnego punktu widzenia, ale jako artyście. „Obcy” bowiem już dawno został wystrzelony ze statku Nostromo i zaczął żyć własnym życiem. Jest częścią naszej kultury filmowej, popkultury, sztuki. Artysta pozbywa się dzieła w chwili, gdy zaczyna ono rezonować, a doprawdy, mało co tak rezonowało w kinie s-f jak „Obcy”.
Dla wielu ludzi te filmy są jednymi z najważniejszych w życiu, zwłaszcza „Obcy, ósmy pasażer Nostromo”, kształtujący w widzach nie tylko gust, ale całą percepcję kina science-fiction. Ja na przykład do takich ludzi należę. To są dla mnie zbyt ważne kinowo i artystyczne sprawy, by godzić się na robienie z nimi czego dusza zapragnie.
Robienie z nimi tego, co wydarzyło się chociażby w „Obcym: Romulusie”.
„Obcy: Romulus” czyli trzeba iść z duchem czasu
Zgadzam się, że to sprawnie nakręcony film, ale jakie to w gruncie rzeczy ma znaczenie? Widziałem twórców jeszcze sprawniej mordujących wyjściowe dzieła. To są kwestie warsztatowe, podczas gdy my mówimy o meritum.
Meritum jest takie, że po zabłąkaniu się między walkami z Predatorami a prometejskimi wizjami Ridleya Scotta, historia o „Obcym” powróciła na ekran. Jak rozumiem, po coś. Słyszałem przed seansem opinie, że będzie ona bliższa pierwowzorowi z 1979 roku oraz znakomitej, nie ukrywam, kontynuacji pod tytułem „Obcy – decydujące starcie” z 1986 roku. To zwiastowało odejście od ekstrawagancji Ridleya Scotta w stronę tego, czym „Obcy” był i powinien być – bardzo prostym, archetypicznym i dlatego, a nie mimo tego, niezwykle mocnym kinem s-f.
Zwróćmy uwagę, że każda opowieść o ksenomorfach szła z duchem czasu. „Obcy, ósmy pasażer Nostromo” z 1979 roku to klasyka w takim stylu, w jakim lata siedemdziesiąte karmiły się klasyką s-f, już mniej bulwarową niż dekadę wcześniej, aspirująca już do miana kina klasy A i prawdziwej sztuki. I to mimo tego, co Sigourney Weaver usłyszała kiedyś podczas ceremonii wręczenia Oscarów. Że nigdy Oscara nie dostanie ktoś, kto gra z potworami.
To było dzieło szalenie proste, a jednak kompletne. Klaustrofobiczne (klaustrofobia jest kluczowym elementem tych historii), zamknięte w każdym tego słowa znaczeniu, zaskakujące i nagrywane w wielu wypadkach bez dubla, aby to zaskoczenie na ekranie utrzymać także w oczach aktorów. Było kinem sięgającym po środki, po jakie nikt nie ważył się sięgać, aż do bebechów, do rozerwania klatki piersiowej, do wsadzania czegoś fallicznego do gardła, co w tamtej epoce oswajania w kinach soft porno kojarzyło się jednoznacznie. Ten „Obcy” odwoływał się do najgłębszych zakamarków ludzkich lęków, wydobywał na wierzch to, co niewypowiedziane, z ostateczną puentą wszech czasów – zabójczą kobietą, która przetrwa przed mężczyznami, aby w „Obcym – decydujące starcie” stoczyć absolutnie fenomenalny pojedynek dwóch samic o dzieci i ich przyszłość. Biologiczny bój z wykorzystaniem wszystkiego, co jest po ręką albo szponem.
„Zostaw ją, ty dziwko!”
„Obcy –decydujące starcie” już Jamesa Camerona także szedł z duchem czasów. Poza fascynacją technologią, prezentacją broni jak na defiladzie (scena przygotowywania się marines do walki, ale i scena prezentacji kroczącej maszyny rozładunkowej), był też kapitalną rozwałką. Taką, jakiej widz lat osiemdziesiątych oczekiwał. Byli komandosi, karabiny, strzelanina, chociaż…
Zdania, które pada, gdy wydany zostaje rozkaz o zakazie użycia broni: „Nie możemy strzelać? To czym mamy je zabić? Sarkazem?!” nie zapomnę nigdy. Bo ten „Obcy” dodał coś, czego wymagały lata osiemdziesiąte – dystans i humor. Nie kloaczny i pseudoluzacki, w krótkich spodenkach, ale prawdziwie zabawny.
Potem były części z lat dziewięćdziesiątych, nieco mroczniejsze i bardziej naburmuszone, co też odpowiadało tamtym czasom. I wreszcie przyszedł „Prometeusz” i „Covenant” – wylew wizji Ridleya Scotta.
„Obcy: Romulus” czyli lepiej siedzieć cicho i udawać głupca
Miałem wtedy wrażenie, że Ridley Scott poszedł śladem rodzeństwa Wachowskich. Długo wydawało się, że ma coś do powiedzenia, ale w końcu się odezwał i okazało się, że nie ma. „Prometeusz” był rodzajem eskapistycznej projekcji wizji Ridleya Scotta, w której sprawiał on wrażenie, że nie stworzył dobrego, prostego filmu, ale stał się stwórcą – nie wiem – alternatywnej wersji świata. Przyniósł ludziom oświecenie, objawienie, nie wiem co jeszcze. No prorok kina.
I tak oto „Obcy” z kapitalnego kina s-f stał się własną karykaturą.
Ucieszyłem się zatem, że wraca do korzeni. Że znowu ksenomorf będzie slasherem siejącym grozę, a nie jakąś nową wizją człowieka, świata i ewolucji. Że znowu stanie naprzeciw garstki ludzi, a nie całej ludzkości i będzie jej zagrażał, a nie ją ocalał.
W tym sensie „Obcy” Romulus” miał wszelkie przesłanki, by ocalić tę historię. Nie wymażemy „Prometeusza”, nie zapomnimy, że to coś powstało. Nie zapomnimy o „Obcym 4”, to się już nie odzobaczy. Można jednak dodać coś ożywczo nowego.
Bo chyba taki był cel powrotu do opowieści o ksenomorfach?
„Obcy: Romulus” czyli ksenomorf to nie taka prehistoria
Przez chwilę przyszło mi do głowy, że może skok na kasę. No dobrze, ale to przecież nic złego – jeżeli film jest dobry, niechaj sobie skacze. Potem pomyślałem, że jednak od „Nostromo” i „Decydującego starcia” minęło z półwieku, nawet od „Prometeusza” – już dwanaście. A skoro umysły obecnego pokolenia nie obejmują niczego, co wydarzyło się przed 2010 rokiem, bo to prehistoria, to może należy powtórzyć całą klasykę, żeby była ciut młodsza.
Zrobiłem jednak eksperyment i okazało się, że młode pokolenie wie, czym jest „Obcy”. To zbyt duża klasyka, aby nie wiedzieć.
A zatem jedynym powodem odkurzenia tej historii i odmrożenia ksenomorfa jest warstwa fabularna. Nie sprawne zrobienie filmu, ale coś do dodania do znanej opowieści. Coś nowego, ciekawego, czego dotąd nie było.
Pod tym względem „Obcy: Romulus” radzi sobie całkiem nieźle. Początkowo. Ta historia rozgrywa się w lutym 2142 roku, a zatem – w filmowym ujęciu – 20 lat po „Nostromo” (rok 2122) i 37 lat przed wizytą marines w „Obcym – decydujące starcie” (rok 2179). Dokładnie pośrodku. Idealnie na kapitalną opowieść, która wydarzy się wtedy, gdy Ripley po cudownym ocaleniu dryfuje zahibernowana w kapsule, a na księżycu LV-426 powstaje osada Hadley Hope należąca do Weyland-Yutani, a koloniści stają się paszą dla potworów.
„Romulus” to opowieść rozpoczynająca się nieco w klimatach „Łotra 1”, mocno proletariacka, w której ciemiężeni młodzi ludzie decydują się zrobić to, na co nie mieli sił i odwagi ich rodzice. Zrobić cokolwiek ze swoim losem. Rzecz jasna, uczynienie bohaterami młodzieży to także znak czasów. Historie z lat siedemdziesiątych były dla dorosłych, te z osiemdziesiątych – dla wszystkich, a obecne muszą być dla młodego pokolenia, albo nie będzie ich wcale.
A zatem owa młodzież postanawia zrobić cokolwiek. W tym wydaniu to pomysł, na jaki często wpada młodzież – pójść drogą na skróty, skorzystać z okazji. A to przyczynek do całkiem poważnych problemów.
I to jest także przyczynek do całkiem dobrego filmu, jakiego rzeczywiście jeszcze w kolekcji „Obcego” nie było. Inne motywy, inni bohaterowie, może więc i inny film? To byłoby naprawdę coś, posunięcie tej opowieści do przodu, ale nie w stronę fabularnego obłędu, ale powrót do prostoty.
„Obcy: Romulus” czyli jaki sztuczny ten syntetyk
Im dalej w Kosmos, tym jednak więcej próżni. Tym bardziej „Obcy: Romulus” przypomina to, co już widzieliśmy. Nie mam przy tym na myśli jawnych nawiązań w postaci ukłonów w stronę klasyki. Owego „Zostaw ją, dziwko” czy człowieka syntetycznego w stylu Iana Holma.
Gwoli ścisłości, ten człowiek syntetyczny jest chyba najsłabszą stroną filmu. David Jonsson dostał do ręki rolę marzeń. To dwie osoby w jednym ciele, okazja do pokazania kunsztu. Miał zagrać sztucznego człowieka, ale nie robota, który kij połknął. Zwróćmy uwagę, że jego poprzednicy – w tych rolach kapitalny Ian Holm i także świetny Lance Henriksen bynajmniej nie zachowywali się jak na pokazie poppingu, a David Jonsson to robi. Oni byli sztuczni, ale nader ludzcy. Mają wszelkie cechy charakteru człowieka, od cynizmu po współczucie. Postępują jak ludzie i boją się jak ludzie. Jak mawiał Bishop: „Wolałbym tam nie iść. Jestem sztuczny, ale nie głupi”. Tymczasem David Jonsson nie jest nawet tłem wielkich syntetyków z „Obcego” w przeszłości.
Syntetyk to jednak najmniejszy problem tego filmu. Większym jest to, że w zasadzie nie jest jasne, po co wróciliśmy do „Obcego” i jaki był sens nakręcenia tej części po wielu latach. Wartości dodanej nie ma tu w zasadzie żadnej, a bohaterowie z biegiem czasu zaczynają dublować to, co przydarzyło się poprzednikom (i następcom, wedle chronologii filmowej). Krok po kroku.
To znaczy, jeden sens widzę. To jest wkroczenie Ridleya Scotta z jego bajdurzeniem i mitem prometejskim. To jest ta wisienka na torcie, a w zasadzie brzoskwinia, bo pod jej wpływem tort się zawala. Mniej więcej tak, jakby Ridley Scott już, już zrozumiał, że jego zabawa w stwórcę świata nie ma sensu i jako taka została już zmiażdżona przez widzów i krytykę, ale jednak nie może się powstrzymać.
Radosław Nawrot