Kino Jana P. Matuszyńskiego potrafi być drążące, wiercące, oryginalnie szczere. Ten film jest jednak chyba najbardziej osobisty. Nie wiem czy dla twórcy, ale jestem przekonany, że dla każdego widza. Dla mnie był uderzającym głosem w zmaganiu się z żałobą, poczuciem straty, żalem za tym co się zrobiło i czego nie zrobiło, wreszcie rytualną otoczką życia i śmierci.
„Minghun”
reżyseria: Jan P. Matuszyński
scenariusz: Grzegorz Łoszewski
w rolach głównych: Marcin Dorociński, Natalia Bui, Daxing Zhang, Ewelina Starejki, Antoni Sztaba
To jednak odbiór bardzo osobisty, bo przecież „Minghun” nie ma ambicji udzielania ostatecznych odpowiedzi na pytania o żałobę i stratę, na pytania o duchowość i jej życiowe znaczenie, wreszcie na pytania o różnice kulturowe. To nieco nawiązujący do dzieł Krzysztofa Kieślowskiego pokaz, który nie tyle szuka odpowiedzi, co spokoju.
Gdybym sam nie doświadczył żałoby i straty, pewnie odebrałbym ten film inaczej. Może nawet by mi się nie spodobał. Może uznałbym go za trywialny i śmieszny w tych wielu przedziwnych scenach z szukaniem martwego oblubieńca na czele. To możliwe, ale odbiór osobisty to odbiór osobisty. Nie zależy tylko od człowieka, ale i od okoliczności, w których się znajduje i film ogląda.
Może i dobrze, że tak jest. Może i dobrze, że „Minghun” jest przełamany taką komedią bez uśmiechu. Trochę jakby stypą, na której rozmawia się często o dupie Maryni, nawet żartuje i która rozładowuje chociaż na chwilę to potężne napięcie pogrzebowe. Kto wie, może największe z napięć.
„Minghun” czyli polisa ubezpieczeniowa na wypadek, gdyby…
Opowieść o chińskim zwyczaju Minghun, który nieco nasuwa na myśl makabreski albo kino Tima Burtona, to także historia o granicach i znaczeniu duchowości. Po pierwsze – w sensie myślenia o śmierci bliskiego, o tym gdzie teraz jest i co się z nim dzieje oraz czy cokolwiek. W tym sensie to wentyl, to rytuał pozwalający jakoś funkcjonować z myślą, że po śmierci nic nie ma. Skoro jest rytuał, to tak jakby coś jednak było. Przedłużenie życia, przedłużenie istnienia, nawet w nieskończoność to nic innego jak chwytanie poczucia bezpieczeństwa, ograniczenie niepokoju, rezygnacja z konfrontacji z tezą, że może jednak jest inaczej. To coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej na szczęśliwe życie, nawet po śmierci.
Po drugie – w znaczeniu myślenia o własnej śmierci, bo odejście bliskiego taką refleksję wzbudza zawsze. Zwróćmy uwagę, że bohaterowie filmu Jana P. Matuszyńskiego cały czas używają trybu przypuszczającego. Nie pada tu nic kategorycznego, wszystko dzieje się na „gdyby””, „jeżeli”, „na wypadek”. Myślę, że to jest ta warstwa opowieści, która dotknęła mnie najbardziej. Gdy odchodzi ktoś bliski, może nie sposób mieć do końca wrażenia, przekonania, że zrobiło się wszystko jak należy, póki on żył. Zawsze będą jakieś czyny i słowa, których się żałuje, zaniechania i brak wypowiedzianych słów, które nie dają spokoju, zawsze można byłoby coś więcej, mniej, inaczej. Śmierć bliskiej osoby to strata także w tym znaczeniu, że niczego nie da się już naprawić, chociaż tyle byłoby do naprawienia.
„Minghun” czyli Antygona naszych czasów
W tej warstwie „Minghun” jest rodzajem oddanie się rytualności, która ma zapewnić spokój. Ta przedziwna obrzędowość, może nawet trywialna i śmieszna dla zimnego obserwatora i widza, w gruncie rzeczy swą trywialnością i śmiesznością pozwala wydobyć się na powierzchnię tym, którzy cierpią z powodu straty. Osoby, ale i szansy na cokolwiek, co można było jeszcze uczynić. Taki obrzęd może i nie ma sensu, ale w gruncie rzeczy jednak ma.
To taka Antygona naszych czasów, która kroczy naprzeciw śmieszności i żenadzie. Wyłania się z czegoś, co nazwałbym drugim obiegiem życia. Z czatów, filmików, lajków, tego co ujawniają media społecznościowe, a z czego bliscy nie zdają sobie sprawy. Tak jakby po śmierci prywatność przestawała nią już być, jakby zmarły ofiarowywał ją bliskim, aby ci przekonali się, jak naprawdę żył i co naprawdę myślał. To taki rodzaj emocjonalnego spadku, który pozwala unormować relacje dotąd nieunormowane. Tak jak chociażby tu – z teściem, z córką. Niezwykłe jest, że Marcin Dorociński w roli ojca swoją córkę dogłębnie poznaje dopiero po jej śmierci. Ileż razy tak właśnie się dzieje…
To, że Jan P. Matuszyński kroczy po śladach Krzysztofa Kieślowskiego, to jasne. Naśladuje go, może nieświadomie. On też mierzył się w swych filmach ze śmiercią i żałobą w podobny sposób, też odprawiał filmowe rytuały, chociaż też był wobec nich sceptyczny. Dla mnie uderzająca jest ta moc obrzędów, oddziałujących na żywych w sposób nieoczywisty. Marcin Dorociński przecież podąża ku rytuałowi ścieżką ułożoną ze znaków niczym rozsypanych okruszków. Znaków, które przychodzą same, ale których też poszukuje, bo to ostatnia więź ze zmarłą córką.
„Minghun” czyli teść puka do drzwi
To zderzenie żałoby pełnej smutku i ciszy, w której doświadczony stratą się zanurza, znika, za którą się chroni, z żałobą pełną gwaru i muzyki. Marcin Dorociński gra Polaka, który w swej żałobie napotyka intruzów. Nie może przeżywać jej sam, bo nie pozwala mu na to chiński teść. Jest intruzem, osobą pozornie najmniej potrzebną w tak trudnej sytuacji, ale to z nim jednak nadciąga hipotetyczna szansa na ulgę. Na zrobienie czegoś, czegokolwiek co wyrwie żałobnika ze świata smutku i ciszy. Za teściem kroczy rytuał jako ochrona, środek znieczulający, może nawet lek.
Nie jest to wszak byle jaki rytuał, ale rytuał wychodzący naprzeciw samotności. Wyzywający ją na starcie, by nikogo w samotności nie pozostawić. Ona przecież jest najpoważniejszym skutkiem czyjejś śmierci.
To, że łączą się w „Minghun” polskie i chińskie obyczaje, że zbliżają się światy tak odległe i że śmierć z czerni przechodzi w czerwień lampionów i ognia jest także rytualne. Sprawia wrażenia pewnego metajęzyka, którym zaczynają mówić wszyscy w chwili, która wszystkich zrównuje – w obliczu śmierci. Mamy tu tak wielu różnych ludzi, którzy koniec końców zachowują się i odczuwają tak samo, ostatecznie wszyscy stają nad grobem i przy płonącym ołtarzu. To połączenie światów sprowadza śmierć do wspólnego mianownika, jakim jest próba poszukania ulgi. Wszak każdy, kto doświadczył śmierci bliskiego na nią daremnie zasługuje.
Radosław Nawrot