Inwazje obcych na Ziemię są straszne i niszczycielskie. Na dzień dobry ginie 95 procent ludzkości, ale niedobitki dadzą sobie radę, bo przybysza zawsze mają piętę achillesową. Światowe kino zawsze zostawia furtkę, byśmy mogli ich pokonać na ekranie. I – co ważniejsze – nakręcić kolejne części.
„Strefa” (Elevation)
reżyseria: George Nolfi
scenariusz: John Glenn, Jacob Roman
w rolach głównych: Anthony Mackie, Morena Baccarin, Maddie Hasson, Danny Boyd Jr
Nieco ironizuję, wszak bez tych pięt achillesowych, tych niedomkniętych drzwi nie byłoby kina katastroficznego opartego na inwazje kosmitów na Ziemię. No bo zagłada i co dalej? Koniec? Już w „Wojnie światów” mimo masowej eksterminacji pojawiła się furtka – tam całkiem niezła, bo nasze wirusy i bakterie. W wypadku „Strefy” (angielski tytuł „Elevation” mówi więcej) jest to nieskrywana tutaj nawet w zwiastunach bariera 2440 metrów n.p.m., powyżej której najeźdźcy z nieznanych przyczyn nigdy nie wchodzą.
To mniej więcej tak, jakby przed ich inwazją, która na dzień dobry zgładziła 95 procent ludzkości, trzeba było schronić się na Rysy, bo już drugi na liście Szczyt Mięguszowiecki miałby dwa metry za mało, by uciec przed śmiercią. Siłą rzeczy niedobitki ludzkości wycofały się w góry. Życie mogło przetrwać tylko w takich górach jak Alpy, niektóre pasma Pirenejów czy Karpat, na Kaukazie, oczywiście w Himalajach i innych wysokich górach Azji, w Andach itd. Twórcy oczywiście wybrali Góry Skaliste, no bo muszą być Stany Zjednoczone.
To poniekąd nic nowego. Nader często w rozmaitych filmach katastroficznych w obliczu różnych zagrożeń to góry okazują się schronieniem. Przecież tak jest nawet w osławionym „Last of Us”. Przy czym „Strefa” bazuje na owym niemal matematycznym założeniu, że chroni ludzi granica 2440 m. n.p.m. Dosłownie, bo jest ona oznaczona krechą i palikami i przy niej krwiożercze bestie, które zaatakowały Ziemię hamują jak przed ścianą ognia.
Postawienie sobie pytania, dlaczego tak się dzieje i znalezienie na nie odpowiedzi jest kluczem do zrozumienia tej inwazji.
„Strefa” czyli najczęściej nobody’s perfect
W każdym razie ta sytuacja daje ludziom szansę. Nietrudno się domyślić, że będą oni próbowali z jakichś powodów zejść poniżej bezpiecznej bariery. Nietrudno, bo to dość przewidywalne i mało oryginalne. Podobnie zresztą jak i powody zejścia. Zawsze zdarzy się jakaś dramatyczna sytuacja, jakieś leki są potrzebne czy coś i zejść trzeba. Rozumiem to, bo bez tego film nie miałby sensu. Bestie warczałyby poniżej 2440 m. n.p.m., ludzie wiedli życie powyżej. Linia demarkacyjna. Jedynie jej złamanie ma fabularny sens.
Nie przypominam sobie, aby w jakimkolwiek filmie katastroficznym opartym na inwazji kosmitów na Ziemię przybysze mieli z nami jakiekolwiek szanse. W gruncie rzeczy ich choćby jedna słabość skazywała ich od początku na zagładę. Ich, a nie nas. Z samym filmów katastroficznych tego typu wiemy, że przetrwamy.
Nie chodzi zatem o to, czy przybysze są niepokonani, czy też jednak da się ich pobić mimo strat (bo zawsze się da). Chodzi o to, jaką historię zbudujemy na bazie tej inwazji, hekatomby, słabości przybyszów, znalezienia i wykorzystania jej.
„Strefa” czyli znowu trzeba iść do jaskini lwa
„Strefę” tworzyli w pewnym stopniu autorzy znakomitej serii „Ciche miejsce”. Mówię to bez wahania, bo to jeden z najlepszych thrillerów tego typu jakie kiedykolwiek nakręcono. Co więcej, wszystkie trzy części „Cichego miejsca”, łącznie z tegoroczną trzecią, są świetne. I każda dodaje coś nowego, nową historię i nowe ujęcie. To jest znakomite, a nie to, że stwory są czułe na dźwięk i w związku z tym ich mocna strona okazać się też może ich słabością.
W przypadku „Strefy” już tak dobrze nie jest. To survival thriller typu „idziemy do jaskini lwa i jeśli damy radę, ludzkość przetrwa”, ale nie ma w niej ani takich bohaterów, ani takiej temperatury i konstrukcji jak w „Cichym miejscu”, nie ma tak nagromadzonych emocji opartych na lękach, strachu i przełamywaniu związanych z nimi barier. A zatem tego, co jest kwintesencją thrillera.
Jest po prostu „Strefa” przeciętna, przyzwoita, ze stworami, które pozornie nie są niczym nowym i takowe już w kinie spotykaliśmy. Co więcej, nawet po ostatecznie głębszym poznaniu nie okazują się niczym nowatorskim. Bohaterowie skrzykują się dość doraźnie, bez łączącej ich więzi i w gruncie rzeczy bez uzasadnienia. Ich relacja tak szybko skleja się, jak i rozpada. A to też kwintesencja tego typu thrillerów.
„Strefa” czyli najciekawsze co będzie dalej
Thrillery surwiwalowe, w których bohater walczy o przetrwanie w obliczu hekatomby z udziałem kosmitów, wirusa, grzybów czy czegokolwiek innego mają to do siebie, że generują spore emocje. I one najczęściej silnie wiążą nas z bohaterem czy bohaterami. Kibicuje się im, chce się, aby się im udało, trzyma kciuki, przeżywa. Tu tego brakuje. Tu wszystko postępuje za szybko i zbyt pobieżnie, staje się obojętne. Na dodatek pewne podobieństwa (w mojej ocenie, zbyt duże) do „Cichego miejsca” działają na niekorzyść.
W gruncie rzeczy to, co najciekawsze, wydarza się w chwili, gdy film się kończy. Nie chodzi jedynie o zapowiedź jakichś kontynuacji, chociaż pewnie trzeba się z tym liczyć i traktować „Strefę” jako badanie terenu. Dzisiaj nikt nie robi takich filmów z myślą jedynie o jednej części. Gdy się robi podobny film, trzeba się liczyć z sukcesem i kontynuacjami. „Strefie” tego nie wróżę, ale kto wie.
Chodzi jednak o to, że nawet gdyby do kontynuacji nie doszło, to jednak „Strefa” pozostaje intrygująca w kwestii „co dalej”. Nie zawsze bowiem zwycięstwo jest takie wspaniałe, jak się wydaje. I to jest w porządku. Kto wie, czy nie lepsza niż cała reszta.
Radosław Nawrot