NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Mufasa: Król Lew” czyli król zwierząt jest tylko jeden

Co stało za sukcesem „Króla Lwa”? Tego oryginalnego, z 1994 roku? Bo sukces był gigantyczny, a kreskówka weszła do historii kina i historii popkultury nie tylko z uwagi na swoją warstwę fabularną. Stała się źródłem skojarzeń, odniesień, prostych metafor i przesłań. I to właśnie stanowiło o jej sukcesie, nie łażące po sawannie lwy. Zresztą… żeby tylko po sawannie.

„Mufasa: Król Lew” (Mufasa: The Lion King)
reżyseria: Barry Jenkins

scenariusz: Jeff Nathanson
w rolach głównych: Aaron Pierre, Kelvin Harrison Jr, Tiffany Boone, Mads Mikkelsen, Thandiwe Newton, Lennie James, Blue Ivy Carter, John Kani, Seth Rogen, Billy Eichner

W polskiej wersji: Jakub Kordas, Karol Jankiewicz, Ewa Prus, Robert Więckiewicz, Ewa Konstancja Bułhak, Przemysław Bluszcz, Łucja Dobrogowska, Jan Peszek, Michał Piela, Maciej Stuhr


Twórcom „Mufasy” zamarzyły się – nie wiem – chyba lwy jaskiniowe, bo puścili całe to towarzystwo w śnieg i mróz. Owszem, istniały niegdyś (według niektórych źródeł, wciąż istnieją) górskie lwy berberyjskie z gór Atlasu, ale jednak przeniesienie „Króla Lwa” z sawanny na śnieg to pomysł karkołomny. Żeby to jednak był jedyny problem tego filmu.

„Mufasa: Król Lew”

Na gruncie filmowym bowiem Mufasa i jego przyjaciele (czy aby na pewno przyjaciele?) mogliby przemierzać nawet dżunglę, gdzie – wbrew rozmaitym piosenkom i tezom – lwów nie ma już na pewno. Wszystko jedno, byleby sam film się obronił. A ten się nie broni.

Pomysł jest prosty – skoro „Król Lew” z 1994 roku stał się tak niewyobrażalnym sukcesem, skoro w 2019 roku udało się go jakoś zdywersyfikować w postaci dzieła skręconego nowoczesną techniką, czyli zarobić podwójnie na tym samym, to dlaczego nie pójść dalej. Wszak już animowany „Król Lew” miał kolejne wersje i części, z których każda – rzecz jasna – była coraz mniej udana.

„Mufasa: Król Lew” czyli „Księga dżungli” pokazała, jak się to robi

Pięć lat temu nowa wersja „Króla Lwa” nie dodała nic do legendarnej kreskówki, przeciwnie – sporo jej zabrała. To nie była „Księga dżungli”, którą Disney w nowej wersji z technologicznymi fajerwerkami wypuścił w 2016 roku i która – w mojej opinii – okazała się kapitalna nie z uwagi na techniczne popisy, ale na merytoryczną zawartość. Ta nowa „Księga dżungli” Disneya mocno odbiegała od głęboko komediowej animowanej propozycji jeszcze z 1967 roku, jednego z kultowych filmów disneyowskich. Nowy film inaczej ujmował temat, był mroczniejszy i poważniejszy, z mrożąca aż krew w żyłach refleksją: „ a co, jeśli Shere Khan ma rację?”. Przypomnę tylko, że polujący na człowieka tygrys bengalski, który w ujęciu kiplingowskim był ewidentnie czarnym charakterem, tu już taki jednowymiarowy nie jest. Wspaniałym głosem Idrisa Elby, a w polskiej wersji nie mniej świetnym głosem Jana Frycza, woła do zwierząt indyjskiej dżungli: „Głupcy!”. Pyta je, co czynią i dlaczego chcą wychować człowieka na własnej piersi zamiast zlikwidować go póki można, jakby nie wiedzieli, że nikt na świecie nie stanowi większego zagrożenia dla przyrody od człowieka. Nawet tygrys, nawet ogień.

To było dobre, to było nowe, to było intrygujące, to nadawało inny sens podobnym produkcjom niż tylko szmal.

„Mufasa: Król Lew”

„Mufasa: Król Lew” czyli ludzie nie chcą już klasycznych animacji?

„Król Lew” z 2019 roku nie nadawał. To był tylko szmal i pokazanie, co też dzisiejsze kino potrafi. Jak wielkie ma techniczne możliwości, by lwy, guźce, surykatki i gnu wyglądały jak żywe na ekranie. Nikt jednak nie zadawał pytanie: po co? Po jakiego diabła mają tak wyglądać, skoro w kreskówce z 1994 roku nakreślono je o wiele prościej i o wiele sensowniej. To kreska nadaje sens Disneyowi, to na kresce Disney zawsze się zasadzał, to jego DNA i mocna strona, bo nią zawsze działała na wyobraźnię ludzi. Animacja jest jego akwenem, zatem po co go opuszcza? Dzisiaj ludzie nie chcą już animacji?

Nie wykluczam. Wszystko dzisiaj przecież się szybko nudzi, jest wsteczne i passe. Dobrze, niech zatem będzie. Niech będzie, że animacja zrobiona prostą kreską z lat dziewięćdziesiątych nie wystarcza i chcemy do kina iść na popis technologiczny. Nawet jeśli, to jeszcze nie zwalnia to twórców z konieczności nadania tej wyprawie sensu.

Sukces „Króla Lwa” z lat dziewięćdziesiątych nie sprowadzał się jedynie do opowieści o ojcu, synu, poświęceniu i dziedziczeniu wyrzutów sumienia, o dziedziczeniu wszystkiego, co stanowi o trudnych relacjach na linii rodzic – dzieci. Gdyby tak było, „Król Lew” pozostałby tylko opera mydlaną w świecie zwierząt, którą w gruncie rzeczy jest. Ma jednak jeszcze coś, co poza owo mydło wykracza dalece. To kunszt. To finezja w projektowaniu detali, postaci i powiązań między nimi.

„Mufasa: Król Lew”

„Mufasa: Król Lew” czyli James Earl Jones i Elton John

 Na wielki sukces „Króla Lwa” złożyło się wiele takich detali, postaci i powiązań między nimi. To chociażby Pumba i Tymon – guziec i surykatka o gigantycznym potencjale komediowych i rozluźniającym tę pompatyczną w gruncie rzeczy i bez nich nieznośną opowieść. Dobrze zagrani (Nathan Lee i Ernie Sabella) i kto wie czy jeszcze lepiej nie zdubbingowani (Emilian Kamiński i chyba życiowa rola dubbingowa Krzysztofa Tyńca) są rewelacją tego filmu. Disney zawsze wsadzał do swych filmów takich małych bohaterów drugiego planu, by dzieła rozluźnić (mały smok Mushu i świerszcz Cr-Kree w „Mulan”, krab w „Małej Syrence”), ale tutaj stworzył dwa demony komedii.

Miał też „Król Lew” świetny i charyzmatyczny głos Jamesa Earla Jonesa (w polskiej wersji: Wiktor Zborowski). Dzięki niemu w zasadzie Mufasa, a nie Simba stał się kluczowym bohaterem. Kluczowym królem. Teraz już go nie ma, film zresztą jest poświęcony jego pamięci, poza tym tu Mufasa jest małym lwem. Ten atut odpada, ale i tak nowej wersji „Króla Lwa” w formie prequela „Mufasy” brakuje takich wyrazistych głosów, takich ról. Bo rola animowana czy dubbingowa to też rola, też może być majstersztykiem. Na pierwszym czy drugim planie (Pumba, Tymon, hieny, a nawet toko Zazu w wersji Rowana Atkinsona).

„Mufasa: Król Lew”

Dawny „Król Lew” miał także sceny, które przeszły do legendy, jak podniesienie i pokazanie światu małego lwa przez Rafiki czy śmierć Mufasy, która z największych twardzieli wyciska łzy. Miał wreszcie piosenki. I to nie byle jakie piosenki, bo „Hakuna matata” to nie wszystko. Przecież Elton John stworzył do tego filmu małe arcydzieła. Powiedzieć, że tego brakuje w „Mufasie” to nic nie powiedzieć.

„Mufasa: Król Lew” czyli droga przez sawannę na skróty

A to oznacza, że film nie ma charyzmy. Ona jest niezbędna, aby zapisał się w historii tak jak kreskówka z 1994 roku czy chociażby „Księga dżungli” z 2016 roku, która pokazała, że nie tylko to co stare i wyjściowe jest jedynie sensowne. Że można stworzyć nową wersję, która jest czymś znaczącym i ciekawym, a nie tylko przechadzką przez sawannę.

Tutaj tworzymy nową historię, która ma nam pokazać dzieciństwo Mufasy i jego trudne relacje ze Skazą układające się według znanego wzoru – od braterstwa i przyjaźni po nienawiść. To fabularnie nawet interesujące, ale w tym wykonaniu – miałkie. „Mufasa” chwyta się bowiem przeróżnych trików i wyciskanych z trudem fabularnych zwrotów, aby ową zmianę w relacji uzasadnić. A przecież szukać daleko nie trzeba, wystarczy raz jeszcze zwrócić się ku temu, co pierwotne: relacji rodzic – dziecko.

„Mufasa: Król Lew”

„Mufasa” postawił na ozdobniki. Na białe lwy, jakieś śniegi Kilimandżaro i parcie topornie do starej historii, ale z obraniem drogi na skróty. To nie mogło się udać.

Zresztą najlepszym dowodem na to jest fakt, że twórcy „Mufasy” sami byli świadomi, iż ich historia nie jest dość dobra i nie poradzi sobie samodzielnie. Musieli więc sięgnąć po retrospektywę, bo ona uzasadnia wywołanie niczym duchów postaci znanych i lubianych przez widzów – Rafikiego oraz Pumby i Tymona. Mogłoby ich tu nie być, gdyż ich obecność w tej części filmu ogranicza się do wpadania na ekran, by zrobić pauzę i nieco się powygłupiać. Bez nich jednak – proszę zwrócić uwagę – ten film byłby już całkowicie niestrawny.

„Król Lew” jest ikoną, bo stanowił przed laty kapitalne połączenie prostej, a charakterystycznej animacji z symbolicznymi scenami i znakomitą oprawą w formie piosenek. Piosenek, które stały się hasłami jak hakuna matata, krąg życia itd. To one sprawiały, że przyroda w wersji baśniowej (król zwierząt, też coś) stawała się metaforą życia, jakie znamy, z miłością, oddaniem, przyjaźnią, nienawiścią i zdradą, z idealnymi dawkami patosu i humoru. Można było bez trudu znieść lwy, które nie polują i w zasadzie się nie odżywiają i zebry oraz żyrafy, które się im kłaniają. Można było, bo film stanowił idealnie skonstruowaną całość, metaforycznie jednoznaczną.

 „Mufasa” to zupełnie co innego.

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound