Ugruntowało się we mnie przekonanie, że z horrorem jest coraz lepiej. Powstają coraz ciekawsze produkcje, coraz głębsze i mniej banalne. Horror nie tylko straszy, ale i zachwyca. Nie dotyczy to jednak historii o Drakuli. Ona wciąż tkwi w tym samym miejscu.
„Nosferatu”
reżyseria: Robert Eggers
scenariusz: Robert Eggers
w rolach głównych: Bill Skarsgaard, Lily-Rose Depp, Nicholas Hout, Willem Dafoe, Aaron Taylor-Johnson, Emma Corrin
W 1897 roku irlandzki pisarz Bram Stoker napisał „Drakulę”. Ćwierć wieku później powstał jeszcze niemy „Nosferatu” Friedricha Wilhelma Murnaua. To fundamenty, kamienie milowe, archetypy i punkty odniesienia. Na ich bazie powstało mnóstwo produkcji, cały nurt popkultury. Mam wrażenie, że niewiele już jesteśmy w stanie do tego dodać, w każdym razie nowy „Nosferatu” nawet nie próbuje.

Założenie jest inne – oddać hołd klasycznemu dziełu sprzed 100 lat. Nawiązać do filmu Murnaua i wspaniałej, sugestywnej roli Maxa Schrecka, który tak doskonale zagrał hrabiego Orloka (Nosferatu), że w Niemczech wierzono, że sam jest wampirem. Do końca życia nie pozbył się tych podejrzeń.
A przecież Max Schreck zagrał bez głosu. Samym tylko ruchem, wyglądem, spojrzeniem, gestem, cieniem. Zwłaszcza gestem i cieniem. Jego rozczapierzone palce upiora, których cień przesuwa się po ekranie, po ofiarach, po całym mieście to kanon kina grozy. Kanon powtórzony w nowym „Nosferatu”.
Ten film nie jest jednak niemy, nie gra tylko gestem i mrokiem. Przeciwnie, jest dość gadatliwy, a grozę współczesnego Nosferatu ma budować zwłaszcza głos. Bill Skarsgaard gra wampira z Karpat także w przerysowany sposób, ale przerysowuje go nie ruchem, ale głosem. Mówi wolno, basowym wokalem z wyraźnym, obcym i topornym akcentem. Jakby przemawiał z karpackiej studni. A uzupełnia to dźwiękami efekciarskimi, jakby cierpiał na poważne zaburzenia oddechu. Jakby ledwo żył, nomen omen.
Aparycja? To zdecydowanie nie jest monstrum według recepty Maxa Schrecka. Mamy do czynienia raczej z naburmuszonym Kozakiem w żupanie czy wyciągniętym z grobu szlachciurą. Wąsaty wujas z ochotą na młodą krew, co istotnie przypomina, jak niezwykle stulejarską opowieścią jest historia Drakuli w tej klasycznej formie.

„Nosferatu” czyli stulejarskie pragnienie dziewczęcia
To rodzaj emanacji takich właśnie fantazji, bo przecież drakulowe horrory są podszyte chucią. To fantazja wuja, który kroczący już do trumny, wciąż marzy o młodym dziewczęciu. Jest w niej zatem sporo perwersji, dla niektórych być może obrzydliwej. Jest sporo stulejarstwa i karmienia takich fantazji, bo przecież Drakula czy Orlok nie są w stanie zapanować nad sobą i swoją żądzą. Jest ona niejako usprawiedliwiona sama w sobie w ich własnych oczach, pcha ich do działania po trupach i za wszelką cenę. Młode ciało jest w tej opowieści nagrodą, wabikiem, darem położonym na tacy.
No nie oszukujmy się, to jest opowieść właśnie o tym. Stworzona przez facetów i o facecie, który chce posiąść młodą dziewczynę, bo taki jest jego niemal zwierzęcy imperatyw. Facecie, co prześladuje, nęka, stalkuje, zagląda do sypialni, straszy, szantażuje, wkracza w sny i zmienia życie kobiety w koszmar, by tylko postawić na swoim. Zaślubiona czy nie, to znaczy – wybrała kogoś innego czy nie. Musi ulec, aby odsunąć zagrożenie.

Czy Drakula czy tam Nosferatu są apoteozą stalkingu? Być może, ale są też apoteozą zagrożenia, jakie napalony facet stwarza nie tylko dla konkretnej kobiety, ale całego świata np. jej bliskich. O obsesji, która zbiera żniwo straszne.
„Nosferatu” czyli to znaczy: przynoszący chorobę
Twórcy tego filmu wracają do korzeni wampirzej opowieści, jaką jest geneza samej nazwy Nosferatu. To inaczej „niosący chorobę”. Za bestią nadciąga zaraza, jego obsesyjna obecność jest nie tylko toksyczna, ale i zakaźna. Historie o wampirach i tego typu upiorach dawniej uzasadniały nagłą śmierć z nieznanych przyczyn medycznych, gwałtowną chorobę i gorączkę, epidemie wydającą się do nie zatrzymania. Uzasadniały anemię, niedokrwistość, krwotoki. Były tożsame. Dzisiaj rozdzieliły się, bo wampiry poszły swoją droga popkultury, ale korzenie wciąż tkwią w tym samym miejscu.
Pamiętajmy bowiem, że krew dająca życie tak samo roznosi śmierć. Jest najbardziej elektryzującym z płynów, zarazem najbardziej przerażającym i pożądanym.

U Roberta Eggersa (znakomite „Lighthouse”, które tłumaczy, dlaczego znowu na ekranie widzimy Willema Dafoe; on jest w stanie zagrać chyba wszystko i wszędzie) wampir nie zmienia postaci. Nie jest raz bestią, raz przystojniakiem i nie jako przystojniak uwodzi dziewczynę, wdziewając maskę. Od początku do końca jest wąsatym wujem. Co więcej. Robert Eggers nie szczędzi nam pewnej dawki obrzydliwości. Przyznam, że picie krwi robi tu wielkie wrażenie także dlatego, że w zasadzie nie jest piciem i nie jest wysysaniem. To chłeptanie, śliskie i obślinione, iście pornograficzne.
Nie ma w tym wampirze elegancji i dystyngowania, jest tupet i brutalność. Nie ma elektryzującego czaru, więc w zasadzie nie wiadomo, co przyciąga do niego ludzi. Czym ich fascynuje poza czarną magią. Bo co przyciąga jego – wiemy. To piękno, młodość i ponętność kobiecego ciała, tu w wydaniu Lily-Rose Depp. Córka Johnny’ego Deppa i Vanessy Paradis, przez co wygląda jak skóra niemal z niej zdjęta, wciela się w postać eteryczną, jakby pozostającą poza światem, w świecie melancholii i fantasmagorii. Toczy ją choroba, która chwilami zakrawa o depresję, chwilami o wyrzuty sumienia, a jest spowodowana obecnością w głowie intruza. Tego, który nie chce się odczepić.

„Nosferatu” czyli bezradność empirycznego intelektu wobec tragedii
Lily-Rose Depp pasuje do tej roli, ale też umówmy się, że nie jest to rola strasznie wymagające. Ciekawiej już dzieje się w jej otoczeniu, gdzie mamy cały zestaw bohaterów na pozór racjonalnych, ale stojących w obliczu wydarzeń wymykających się rozumowi. Bezradnych wobec nich.
Aaron Taylor-Johnson wciela się np. w człowieka poddanego próbie ciężkiej także intelektualnie, której to próbie sobie nie radzi. Willem Dafoe z kolei przedstawiony nam zostaje jako ekscentryk, szalony niemal szwajcarski naukowiec, który zszedł na drogę okultyzmu. Tymczasem to on zachowuje tu najwięcej zimnej – nomen omen – krwi.
To starcie empirycznego rozumu z emocjami, które niemal ten rozum unieważniają. Z niemocą człowieka wobec tych emocji np. wobec pełnoskalowej tragedii życiowej, jaka ich spotyka. Wtedy znika racjonalizm, podkreślany przez XIX-wieczną naukę. W obliczu czegoś tak fundamentalnie pierwotnego jak osobista tragedia, strata bliskich i zagrożenie takie biologiczne, rozum sobie nie radzi. Receptą jest tylko prymitywizm i atawizm, a wampir je uosabia.

No tak, ale to nie jest nowum. Na tym zasadzał się już Bram Stoker, sprowadzając na zakochany w nauce i wiedzy świat końca XIX wieku upiora nie z tego świata, zakałę logiki i rozumu, wyzwanie wobec tradycyjnych form poznania. Pod tym względem Robert Eggers tylko idzie po starych śladach, w wielu wypadkach niemal dokładnie kopiuje dzieło, które sto lat temu stworzył Friedrich Murnau. Nieme bo nieme, ale ono samo się broni. Na pewno trzeba je kinowo uwspółcześniać?
Nie byłem zachwycony niedawnym filmem „Demeter. Przebudzenie zła”, który odnosił się do oryginalnego arcydzieła Brama Stokera także wprost, ale innego fragmentu. Opowiadał o historii, która wydarza się na statku wiozącym trumnę hrabiego z Bałkanów. Tam jednak przynajmniej Nosferatu był inny niż stereotypy. Był zwierzęciem, odartym zupełnie z człowieczeństwa. Dziką bestią o zwierzęcych instynktach, która nie wykorzystywała swych wampirzych możliwości do podrywów. Tutaj nie mamy kroku naprzód, jedynie dźwięk ma zastąpić obraz. Obraz, który od czasów Maxa Schrecka zbudował obraz Drakuli i Nosferatu jako jeden z najmocniej działających na wyobraźnię filmowych motywów popkultury.
Radosław Nawrot
