Kino Radosława Piwowarskiego ceniłem zawsze, wbrew krytykom, którzy mówili, że nadmiernie ckliwe i smutne, bardzo smutne. Smutne, bo prawdziwe. Smutne, bo zanurzone w życiu. To było kino dobierające się do tkanek, do gnatów. Moja radość, że Radosław Piwowarski ze swym kinem wrócił była więc ogromna. Rozczarowanie jeszcze większe.
„Pani od polskiego”
reżyseria: Radosław Piwowarski
scenariusz: Radosław Piwowarski
w rolach głównych: Sylwia Skrzypczak-Piękoś, Vitalik Havryla, Mirosław Jękot, Gunda Aurich, Michael Schiller, Wolfgang Boos, Robert Gonera, Karolina Lodyga
Zbyt wielki mam szacunek do tej twórczości, żeby się nad „Panią od polskiego” pastwić. Za bardzo lubię wracać do „Marcowych migdałów”, „Kochanków mojej mamy”, cudownego „Pociągu do Hollywood”, za bardzo magnetycznie działa na mnie „Jan Serce”, aby wylać pełnię goryczy. A każdy szanujący się miłośnik kina powinien ją wylać. W tym filmie bowiem nic się nie trzyma kupy.

Opowieść o nauczycielce z Podlasia, która trafia na roboty do Niemiec i to na dodatek trafia tam z własnej woli, podążając za miłością, jest nader filmowa. Romantyczna, pełna uczuć i emocji, a także bólu i cierpienia, nade wszystko przepełniona jednak niezłomnością. Oparta na wspomnieniach prawdziwej nauczycielki Emilii Kunawicz, stanowi solidną dawkę trudnego patriotyzmu. Nie takiego, który trudno utrzymać w sobie w chwili próby, ale przeciwnie – takiego, który stanowi ratunek w owej chwili.
Ta namolna wręcz recytacja fragmentów „Katechizmu młodego Polaka” Władysława Bełzy (napisanego – przypomnę – jeszcze pod zaborami) dzisiaj brzmi pretensjonalnie, ale wtedy stanowiła zapewne punkt oparcia dla kogoś, komu wbijano do głowy że polskość jest obciążeniem, jest problemem i może prowadzić do śmierci. Mówimy wszak o historii kobiety znajdującej się na nieludzkiej ziemi i w czasach, gdy godność człowieka ściśle wiązała się z kwestiami patriotycznymi. Dzisiaj powiedzieć „Kto ty jesteś? Polak mały” nic nie kosztuje. Wtedy kosztowało wiele, ale stanowiło też wybawienie i przystań.
„Pani od polskiego” czyli kawałek polskiej literatury na nieludzkiej ziemi
To mocna historia. Historia potencjalnie kapitalna na film, który pokazałby przetrwanie owcy w stadzie wilków. Historia nadająca patriotyzmowi nowy wymiar, bo prawdziwy – taki, który sprowadza go do kwestii niemal biologicznych, do przetrwania. W kontekście dzisiejszych czasów, gdy polską flagą gębę wyciera sobie byle chuligan i patriotyczny frazes goni frazes, mogłaby mieć dodatkowy wymiar.
No ale nie ma.

W kwestii takiej opowieści, w której polskość jest ratunkiem, a „Katechizm młodego Polaka” to modlitwa o przetrwanie, łatwo otrzeć się nie tylko o ciężkostrawny patos, ale i groteskę. Owszem, jesteśmy dzisiaj pompowani takim patriotycznym patosem, karmieni nim i opychani, aby pod jego wpływem zacząć myśleć jak najbardziej sztampowo i schematycznie, w oparciu o proste skojarzenia. Sztuka jednak powinna być od tego wolna, sztuka winna iść zupełnie inną ścieżką i docierać znacznie głębiej niż tylko do tej pretensjonalnej skorupy. Inaczej stanie się jedynie plakatem powieszonym na ścianie, niczym więcej.
Opowieść o polskiej nauczycielce na nieludzkiej ziemi widzę jako historię kobiety, która w tym, czego uczyła i co rytualnie wkładała uczniom do głów, znajduje ocalenie dla siebie. To tratwa ratunkowa. Kucie na pamięć wierszyków i formułek, wydające się tak idiotyczne i zbędne w szkole w czasach zwyczajnych, okazuje się bezcenne w tych nadzwyczajnych. Bo jest odprawianiem rytuału kulturowego, który działać może wręcz leczniczo.
No ale tu tego nie ma. Niczego w zasadzie nie ma i to do tego stopnia niczego nie ma, że posiłkować się trzeba narratorem. Użycie narratora z offu zawsze jest ryzykowne i często wysadza film w powietrze, no chyba że zrobi się to umiejętnie i lapidarnie. Tutaj tak nie jest. Tu narrator łata dziury, jakie ma ten film, a są to dziury ogromne. Na dodatek łata nieudolnie, sztucznie i odpychająco. Potęguje wrażenie, iż „Pani od polskiego” jest akademią ku czci, przerabianiem dzieła niskich lotów.

„Pani od polskiego” czyli Niemcy upośledzeni i strawieni przez nazizm
Opowieść o tym jak trzymanie się polskości i patriotyzmu, wykute w szkole, staje się ratunkiem w nieludzkich czasach przekształca się w bezkształtną masę ze zlepkiem scen, z których wynika tylko chaos. A mamy tu przecież ogrom możliwości. Bohaterowie trafiają do przeróżnych niemieckich gospodarzy. Każdy inny, każdy stanowi odrębny rozdział, niejedni z nich robią wrażenie ludzi pozornie w porządku, ale każdy ma to nazistowskie skrzywienie. To nawet ciekawe obserwować co nazizm robi z ludźmi, jak eliminuje z nich empatię i rozsądek, demoluje i tworzy z nich karykatury. Nie widać ich może na pierwszy rzut oka, nie tak łatwo się domyślić podczas pierwszego spotkania, ale w gruncie rzeczy każdy z tych Niemców jest emocjonalnie upośledzony, zepsuty, przetrawiony już przez brunatną poczwarę. I zapewne nie do uratowania. Nader to przypomina poemat „Niemcy” Kruczkowskiego, który przecież chyba każdy z nas przerabiał w szkole.
Na tym tle przymusowi robotnicy z Polski mieliby wielką okazję do popisu w starciu charakterów, postaw, zapatrywać, wreszcie emocji. I nic z tego nie widzimy.

Dostajemy chaos i proste schematy, w których nawet Francuz musi mieć beret, żeby być Francuzem. Inaczej nie ma mowy. A stąd już dwa kroki do groteski, w która przeradza się co druga tu scena, z kulminacją potiomkinowskiej sceny z wózkiem na schodach. Miała nawiązać do twórczości Siergiej Eisensteina i „Pancernika Potiomkina”, a staje się parodią.
„Pani od polskiego” czyli miłość także staje się groteską
Cały film staje się parodią. Nawet to, co powinno być jego kanwą – czyli miłość – też nią jest. Związek nauczycielki i chłopaka namalowany tu jest najtańszymi chwytami rodem z popołudniowych romansów, czego symbolem jest najpierw z jednej strony dwoje bohaterów na koniu w lesie, a z drugiej – finałowa scena, pokazująca jak niedojrzała i dziecinna była to relacja. Zupełnie niewiarygodna, z grającym jakby kij połknął Vitalikiem Havryłą i rozemocjonowaną, niestabilną Sylwią Skrzypczak-Piękoś. Wpatrzona w chłopaka, niemal się nim narkotyzuje. Staje się jego wielbicielką, żoną i matką zarazem, by na końcu dostać to, co w takiej relacji oczywiste.

To w zasadzie także mogłoby być tematem na film – jak literatura wpływa na emocjonalność człowieka, na jego widzenie związku i miłości. Jak wpływa także destrukcyjnie, gdy zapomni się, że jest ona jedynie literaturą, a nie życiem. Mogłoby, ale także nie jest.
Wiem, że Radosław Piwowarski latami nosił się z zamiarem ekranizacji wspomnień Emilii Kunawicz. Że chciał obsadzać rozmaite aktorki, z Krystyną Jandą włącznie. Może czekał za długo.
Radosław Nawrot