Spójrzmy prawdzie w oczy – niewiele można uszyć z czerwonej peleryny. Niewiele dodać do prastarej, bez mała stuletniej historii o facecie, który potrafi wszystko… prawie wszystko i jest niezniszczalny, a jednak żyje w ukryciu i nie stara się podbić świata. Większość historii o Supermanie to siłą rzeczy szycie. Jednakże tak znana i jednolita opowieść to także okazja, by opowiedzieć o czymś bieżącym w sposób uniwersalny. Ideał kulturowego kodu. I tak jest w tym wypadku.
„Superman”
reżyseria: James Gunn
scenariusz: James Gunn
w rolach głównych: David Corenswet, Rachel Brosnahan, Nicholas Hoult, Edi Gathegi, Isabela Merced, Anthony Carrigan
Owszem, istnieją wiele oryginalnych i nowatorskich ujęć Supermana. Choćby te, które pokazują go jako człowieka nienawidzonego, a co najmniej krytykowanego. Człowieka, który zbawia ludzkość, która tego nie chce. Mesjasza w pelerynie, którego nagrodą jest niezrozumienie, odrzucenie i hejt. Większość historii Supermanie jest jednak ciężkostrawna, choć lekka. Bo banał trafi się z trudem.

Przecież nie tak dawno utknęliśmy z tą opowieścią między życiem a śmiercią. I to dosłownie. Próba pogodzenia kilku części przygód faceta w pelerynie tak, by tworzyły kinowy serial, kończyła się katastrofą. Superman ginął, aby zmartwychwstać, zupełnie jakby jego mesjanizm to było za mało. A gdy zmartwychwstał, nikt nie za bardzo wiedział co z tym śmiertelnym nieśmiertelnym uczynić.
Brrr, na szczęście mamy to za sobą. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko temu, aby każdy film o Supermanie zaczynał się od nowa i stanowił odrębną całość. Serialowy wirus, odcinkowa dżuma dopada jednak dzieła komiksowe, które muszą łączyć się z pozostałymi, tworzyć siatkę zależności i uzależnienia, w której bez obejrzenia poprzednich nie ma sensu oglądać następnych. A scenarzyści wtedy napinają żyłkę w głowie, by wymyślić opowieść, która chociaż jednym paznokciem trzyma się w tej sytuacji sensu. Najczęściej nieskutecznie.
Wychodzą potworki. Nie wariacje, które są kapitalną konsekwencją istnienia czegoś tak uniwersalnego jak Superman, ale właśnie potworki. Aż ktoś powie „stop” i zbierze karty, by je przetasować.
„Superman” czyli to nie jest czas wielbionych idoli z loczkiem
Teraz mamy nowe rozdanie. Film Jamesa Gunna bazuje na wcześniejszych zdarzeniach, ale widzę w nim jednak twór odrębny, w którym jest nowy Superman (w tej roli David Corenswet) i nowe ujęcie tematu. Przyznam, że jak na tak wyeksploatowaną już opowieść, w której peleryna powoli staje się czerwona sprana, to ujęcie dość nowatorskie.

Ono poniekąd bazuje na koncepcji znanej z poprzednich filmów, gdzie Superman nie jest tylko wielbionym idolem z loczkiem. Nie po raz pierwszy ktoś rzuca w niego puszką i wygraża mu pięściami, ale jest pewna istotna różnica. Kiedyś rzucano i wygrażano, bo kosmita mieszał się w nie swoje sprawy. Był obcy, był migrantem, ale jednak wtykał swoje mocarna w palce, które – jakimś prawem – rezerwujemy tylko dla siebie. Zupełnie jakby paszport czy narodowość dawały monopol na rację. Tutaj sprawa się komplikuje, bowiem ten „Superman” jest historią o największej i najbardziej niszczycielskiej supermocy, jaka atakuje dzisiaj świat.
To kłamstwo.
Jest tu bardzo istotny motyw, w którym istotną i wiralową rolę odgrywa pewne wideo zakrawające na deep fejk. To przecież dzisiaj bardzo proste wyjaśnienie czegoś, czego nie akceptujemy – twierdzenie, że wszystko jest zmanipulowane, spreparowane. Mamy epokę AI, która do takich manipulacji służy. Sama konfabuluje i łże, wprowadzając ludzi w błąd i tworzy odpowiedzi oraz światy, które nie istnieją. Zarazem jest narzędziem do generowanie nieprawdy. A zatem nasza podatność na deep fejki i związane z nimi manipulacje to ogromny problem.

„Superman” czyli kłamstwo ma długie nogi, takie pod sociale
A jednak „Superman” nie tym się zajmuje. Nie jest to historia zaszczutego i obrzucanego puszkami bohatera, którego potraktowano niesprawiedliwie w związku z manipulacjami deepfejkowymi generowanymi przez jakichś potężnych. Proszę zwrócić uwagę na to, że tu Superman jest ofiarą nie kłamliwego, ale prawdziwego wideo.
Jest taka rozmowa Supermana z ojczymem, w którym ten mówi: – Twoje wybory i twoje czyny. To jest to, co cię określa.
Na pewno nie pochodzenie. A przecież Superman to uchodźca. Nikt inny, ale właśnie uciekinier obarczony przeszłością, pochodzeniem, tym co robili przodkowie i co chcieli robić jego krajanie. Uchodźca oceniany generalnie przez pryzmat całego swego narodu, społeczności, przez pryzmat innych. Taki, który może robić co chce, ratować kogo chce i mieć tak dobre serce, jak tylko chce, a i tak nikt mu nie zaufa, bo jest kim jest. Przez rodziców, paszport, kolor skóry, promienie w oczach, nieodpowiedni strój czy makijaż.

Okoliczności, w których ktoś się rodzi, więcej, okoliczności, które wpływają na jego los to za mało na takie pełne zdefiniowanie bohatera. Inaczej mówiąc, nie ma znaczenia to, co się mówi o Supermenie i co rozchodzi się w błyskawicznym tempie. Znaczenie ma jedynie to, co on z tym wszystkim zrobi.
„Superman” czyli wezwijmy Supermana przeciw Rosji
Ta historia o „Supermanie” z 2025 roku ma bardzo mocny bieżący kontekst. Nie tylko związany z oddziaływaniem wirali, które są szybsze od kontekstu i w związku z tym wypierają prawdę. Mamy tu wiele bezpośrednich odniesień do sytuacji międzynarodowej, do agresji Rosji, bo przecież prezydent tutejszej Bortawii niemal mówi po rosyjsku. Za to mieszkańcy ciemiężonego przez niego sąsiada trzymający sztandary i wołający „Przybądź, Supermanie!” wołają jakby „Przybądź, USA!”. To ty jesteś Supermanem, jedynym sprawiedliwym. Chociaż i ty podlegasz odartej w kontekstu manipulacji.
To jest, wedle mnie, bardzo interesujące ujęcie postrzegania prawdy i kłamstwa. Tu kłamstwem jest kontekst, jest błędne założenie. Błędne, bo pobieżne, a pobieżność jest rakiem współczesnych czasów i to znacznie większym niż fejki. Bo gdyby nie pobieżność, gdyby nie ocenianie bez namysłu i bez pełni wiedzy, wówczas żadne fejki nie byłyby nam straszne.

Jest taka kampania społeczna na temat mediów społecznościowych, w której znane postacie przekonują, by nigdy nie odpisywać zbyt szybko, nie komentować od razu i bez pełni wiedzy i kontekstu, nie pisać niczego w emocjach (także recenzji filmowych), wreszcie gdy coś wywołuje te emocje, tym bardziej poczekać i ochłonąć, dać sobie czas na przemyślenie. Ten „Superman” jest przecież niczym innym jak opowieścią o złamaniu tych zasad, o pobieżnych ocenach. Pobieżnych, acz głębokich i radykalnych. Dzisiaj wszystko jest radykalne, a postrzeganie świata jest czarno-białe, bez odcieni.
A zatem także jest fałszywe.
Bo jeżeli nie masz wątpliwości, wtedy nie ma miejsca na refleksję, tolerancję, na zrozumienie, a w ostateczności – na trafny i przemyślany pogląd. Jeżeli nie masz wątpliwości, jesteś liściem na wietrze albo umysłowym betonem,
To jest coś, co mi się podoba w tym „Supermanie” i w Supermanach wszelkich – że spraną peleryną i historią u zarania w 1938 roku tak banalną i prostą, że wydawać by się mogło, iż nie da się jej dorobić żadnej nieżenującej głębi, można jednak opowiedzieć co nieco o świecie. Niezwykłe to, elektryzujące i podniecające. I nawet jeżeli bohater jest lalką w pelerynie, a sam film nie do końca jest udany, to na mnie robi ogromne wrażenie to, że wciąż mamy takie pojęciowe klucze. Że mamy Supermana i nie zawahamy się go użyć, by opowiedzieć głównie o bzdetach, ale czasem o czymś ważnym.
Radosław Nawrot