Zauważam u siebie poważną zmianę. Chociaż wcześniej nie nadążałem za muzyką Fryderyka Chopina, chyba nawet jej do końca nie lubiłem, teraz jest inaczej. Ciągnie mnie do niej, ciągnie do niego. Ten film jest zatem w takiej sytuacji doskonałym dopełnieniem konkursu chopinowskiego, który oglądałem i słuchałem namiętnie.
„Chopin, Chopin!”
reżyseria: Michał Kwieciński
scenariusz: Bartosz Janiszewski
w rolach głównych: Eryk Kulm, Josephine de la Baume, Michał Pawlik, Kamil Szeptycki, Karolina Gruszka, Victor Meutelet, Przemysław Kowalski, Martyna Byczkowska, Maja Ostaszewska, Dominika Ostałowska

To dla mnie niezwykłe, że chociaż muzyka Chopina kojarzy się z filharmonią, frakiem, ą i ę oraz bezwzględną ciszą, tak wokół niej głośno. Emocje towarzyszące konkursowi chopinowskiemu były ogromne. Sam oglądałem, miałem swoje typy i emocje. Byłem urzeczony. W pełni jednak zrozumieć tę muzykę mogę dopiero, gdy bliżej przyjrzę się Chopinowi, np. w tym filmie. Zobaczę geniusza jako człowieka i człowieka jako geniusza. Ten film sprawia, że wiele spraw staje się jasnych dla kogoś takiego jak ja.
Pamiętam słowa wypowiedziane przez jednego z ekspertów studia konkursu chopinowskiego. Mówił o tym, że choć Fryderyk Chopin komponował cokolwiek, nawet zabawne scherzo, to i tak w głębi słychać ten żal i aby pianista zagrał dobrze jego muzykę, żal musi wybrzmieć. Aby zagrał dobrze… dobre sobie.. To przecież właśnie w filmie „Chopin, Chopin!” padają znamienne słowa Franciszka Liszta do polskiego kompozytora: „ale wiesz, że nikt nie zagra twojej muzyki tak, jak byś chciał?”.
To być może klucz czy też dwa klucze do zrozumienia muzyki Chopina, konkursu chopinowskiego, tych występów, zapadających tam decyzji. „Grać Chopina” może rzeczywiście znaczy nigdy nie grać dobrze, chociaż słyszałem też, że „grać Chopina poprawnie” znaczy grać nudno.

Dobrze, że konkurs chopinowski odbywa się w październiku, bo i Fryderyk Chopin kojarzy się z jesienią (tak naprawdę chodzi o to, kiedy zmarł – właśnie w październiku 1849 r.). Deszcz, chłód, smutek, melancholia, wierzby płaczące, żaby kumkające w Utracie. Utarł się taki wizerunek, taki odbiór, taki mocno romantyczny i polski, w którym nic nie jest dobrze, a Chopin pasuje do polskiej duszy jak ulał. Cierpienie, rozpacz i żal, właśnie żal. Nie zamierzam obalać tego wizerunku, chyba Michał Kwieciński też nie zamierza. Jego Chopin jest człowiekiem całkiem radosnym, wielokrotnie się wygłupia, żarty stroi (scena dowcipkowania przy łóżku przyjaciela Jana Matuszyńskiego jest porażająca i świetnie zagrana), stroi je także z siebie („Chopin już przyszedł? Ten z wielkim nosem?” – sam powiada), sporo imprezuje. Potrafi nawet śmiać się z własnej śmierci jako przedwcześnie ogłoszonej i przesadzonej. To naprawdę zabawny gość.
„Chopin, Chopin!” czyli żal, więcej żalu
Zatrzymajmy się tu na chwilę, zanim wylejemy żal. Zostawiam na boku to, że Eryk Kulm rzeczywiście ma na ekranie duży nos i wizualnie jest Chopinem, jakiego znamy z rycin. Wlał jednak w tę postać coś tak nieprawdopodobnie ludzkiego. To nie tylko ten humor, radosne podejście do życia i bycie taką duszą towarzystwa. To coś więcej. Jego Chopin jest umierający, ale nieprawdopodobnie żywy. Te oczy, spojrzenie, ta jego pogodna twarz i chyba nade wszystko ten uśmiech nie mogą mi wypaść z pamięci, jakby ikona z Łazienek nagle ożyła i odeszła od płaczącej wierzby. A wraz z nią muzyka, także dzięki temu żywa, ludzka, prawdziwa. To jedno z moich większych przeżyć związanych z tym filmem, który w wielu warstwach bardzo mną poruszył. Nie spodziewałem się, że poda mi się takiego Chopina.

Eryk Kulm jest magnetyczny w tej roli, jest magiczny, kupił mnie całkowicie. To nie jest może jakaś wielka gra, ale to jest bardzo bycie Chopinem, w jego skórze. Zejście z pomnika faceta, który wpuszcza nas do domu, do sali koncertowej, do dorożki,. Do gabinetu medycznego. Z którym imprezujemy, gramy i słuchamy, kaszlemy i mokniemy i z którym mamy serca pełne żalu.
Właśnie, ten żal, cholerny żal, który określa Chopina i każdy jego utwór. I który określa ten film, mimo tych wszystkich imprez, wygłupów, żarcików, romansów. Bo mimo tego jest go tu wiele, ale nie takiego żalu wylewanego litrami jak październikowa ulewa. Raczej skrywanego, sączącego się podskórnie, maskowanego. Takiego, że gdy nadchodzi, muzyk od razu siada do klawiszy, by zagrać. Żalu Chopina, że jest śmiertelnie chory i że nie da się z tym nic zrobić. Że ma to takie przełożenie na wszystko, na życie i śmierć. Że z powodu choroby cierpi, że słyszy iż lepiej byłoby, aby jego wybranka miała zdrowego męża, że czasu pozostało mu tak niewiele. I jest również mój żal jako widza, bo żal mi Chopina. Porusza mnie jego los, jego sytuacja, którą ten film kreśli udanie i mocno. Przypomnę scenę, gdy Fryderyk snuje się ulicami Paryża podczas epidemii cholery, gdy widzi wokół śmierć i słyszy chór zakonnic. Gdy w gruncie rzeczy jest zrozpaczony.

„Chopin, Chopin!” czyli śmierć to wreszcie koniec udawania
„Nic nie jest u ciebie prawdziwe. Wszystko udajesz” – mówi do niego George Sand i to mówi przy pierwszym spotkaniu, jakby ten fałsz rozumiany jako bezpieczna maska był aż tak widoczny. To stwierdzenie mocno koreluje z końcem życia Chopina, który – jak mówią mu lekarze – w wypadku gruźlicy jest straszny i już sam jego opis przeraża. Dla kompozytora jednak jest wybawieniem, nie tylko dlatego, że przynosi kres cierpieniu, ale raczej dlatego, że daje wolność. Chopin powiada, że w obliczu pewnej śmierci czuje się wolny, bo może robić co chce i po swojemu. To koniec udawania.
Bo udawanie jest przypisane artyście i przypisane geniuszowi. Za nim idzie wielkie paliwo, jakim jest poklask tłumu i uwielbienie. A zatem coś, bez czego Chopin nie potrafi żyć, co także trafnie zauważa George Sand. Narcyz – mówi się o nim, ale ja tu nie widzę narcyza. Widzę człowieka, który wie kim jest i co tworzy, w pełni świadomym jakości swej muzyki. To dlatego lekcje, na których zarabia, nie są u niego żadnym posłannictwem (aż do poznania Carla Flitscha – postaci zresztą autentycznej) i dlatego zabrania uczniom grania swoich kompozycji. „Nie jesteście gotowi” – słyszą.
Uczniowie ci zresztą to klakierzy. Jane Striling – autentyczna miłośniczka Chopina, która po jego śmierci w 1849 r. nosiła znaną w całym Paryżu żałobę po ukochanym, który nigdy nim nie był – przychodzi na lekcje, bo wielbi. Charlotte de Rothschild, córka jednego z najbogatszych ludzi połowy XIX wieku na świecie, przychodzi bo to pasuje do entourage.

Fryderyk Chopin w tym filmie dobrze wie, że jest ponad nimi. Wie, że jest ponad Lisztem i innymi kompozytorami. Wie, kim jest. Nie czyni to jednak z niego dupka. Owszem, jest uzależniony od poklasku, uwielbienia i sławy, samej gry na fortepianie, ale jest też świadomy wszystkiego, co się z nim dzieje. Tak swego geniuszu, jak i choroby, wreszcie przekleństwa, jakim jest niemożność zaangażowania się uczuciowego na dłużej.
„Chopin, Chopin!” czyli nie kocham cię, wydawało mi się
George Sand, Delfina Potocka, Jane Stirling, wreszcie Maria Wodzińska, z którą miał się żenić (w tej roli znana z serialu „1670” Martyna Byczkowska) – wszystkie te historie miłosne dobrze znane z biografii Chopina tu podane są w inny sposób niż zazwyczaj. Zwróćmy uwagę, że nawet Maria Wodzińska mówi, że to ona kochała się we Fryderyku latami. Latami, a on nic.

Kiedy więc widzę tego Chopina w wydaniu Eryka Kulma, jest mi żal także z tego powodu. Że muzyk dobrze wie, iż zakochanie jest ulotne jak dźwięk, a miłości nie ma, chyba że do muzyki. Taki jest, takim go stworzono, nie zdoła inaczej. „Próbowałem” – mówi do matki. Cały żal Chopina jest chyba z tego powodu, że nie zdoła inaczej. Jest to jednak żal prowadzący do pogodzenia się z sobą, więcej – do ulgi i poczucia się wolnym. Mówią Chopinowi: „jesteś geniuszem, kochają cię, miałeś wspaniałe życie”. A on specjalnie nie protestuje, chociaż przeżył jedynie 39 lat i prawie wypluł płuca czy spłonął w piecu termicznej kuracji.
W gruncie rzeczy bowiem tej muzyki czy też raczej takiej muzyki nie byłoby, gdyby nie ów żal i gdyby Chopin był kimś innym, miał inne podejście do siebie i ludzi, nie chorował na gruźlicę. Jako geniusz zmarły w tak młodym wieku kojarzy się z Wolfgangem Amadeuszem Mozartem, ale – w odróżnieniu od tego bohatera – on jest zupełnie świadomy siebie i wszystkiego wokół. Nie jest dużym, genialnym dzieckiem.
„Chopin, Chopin!” czyli to nie jest duże, genialne dziecko
Pewnie dlatego „Chopin, Chopin!” to nie „Amadeusz” Formana. To film zupełnie inny, zapewne słabszy i z wieloma mieliznami, a jednak niezwykle poruszający. Michał Kwieciński jest związany biografią mistrza, stara się jej nie zmieniać i nie wprowadzać ani wariacji, ani fikcyjnych postaci, ani konfabulacji. To spore ograniczenie, ale jak na takie warunki udaje mu się stworzyć dzieło, w którym ja się odnajduję. Mógł skupić się na jednym tylko wątku historii kompozytora, choćby na wakacjach na Majorce z George Sand, jak to widzieliśmy w wypadku Jerzego Antczaka i jego „Chopin. Pragnienie miłości” z Piotrem Adamczykiem i Danutą Stenką. Nie zrobił tego jednak, sięgnął szerzej, a to trudniejsze. Kiedy się bowiem próbuje zmieścić wiele wątków z biografii prawdziwej postaci, można się wywrócić.
Są mielizny. Wiele postaci pojawia się i znika, są efemeryczne, bez wyraźnego i sensownego powrotu jak w wypadku Jane Stirling. George Sand jest chociażby ledwo zaznaczona. Może dlatego, że za wiele było o niej w poprzednich filmach, a może dlatego, że jednak nie ona, nie kobiety i nawet nie przyjaciele są istotą rzeczy. Przecież Chopin jest tu kochany przez wielu, ale od wielu słyszy pretensje. Że dostaje od wszystkich wszystko, w tym uwielbienie, a nie daje w zamian nic. Nic spoza fortepianu, chciałoby się dodać, jakby geniusz był na specjalnych prawach i wobec życia, i wobec przyjaciół, i kochanek. A może tak właśnie jest?
„Chopin, Chopin!” jest – to może zaskakujące – bardziej wizualnym niż muzycznym spektaklem. Wydawać by się mogło, że w wypadku takiego filmu to muzyka Chopina będzie wiodąca, na niej przyjdzie nam budować resztę, ale tak nie jest. Muzyka ta jest, ale stanowi tło, jakby Michał Kwieciński chciał nam przypomnieć, że film to jednak przede wszystkim obraz. Nawet film o muzycznym geniuszu. Żadna scena nie jest w gruncie rzeczy zbudowana na muzyce bohatera tak, jak budowany był „Amadeusz”. Można odnieść wrażenie, że stanowi ona jakiś rodzaj tabu. Nikt nie zagra jej tak, jak by Chopin chciał.
Wizualnie to jednak spektakl wspaniały, uczta scenograficzna dla oka. Tu wszystko aż bije z ekranu, ten deszcz na Majorce, na którą Chopin i Sand pojechali po słońce, a wpadli w coś takiego, ten Paryż pełen gwaru i pusty, te sale koncertowe, sam wreszcie Chopin przy instrumencie – we fraku, ale i szlafroku. Wreszcie gruźlica i jej spustoszenie, która uderza tak mocno, że odnosiłem wrażenie, iż wszyscy za chwilę w owym XIX-wiecznym Paryżu umrą. Wszyscy są bardzo śmiertelni.
W odróżnieniu od muzyki.
Radosław Nawrot