Z tym filmem jest jak z procesem norymberskim – jeśli schrzanisz tę próbę, precedensowo kolejne nie będą miały szans. A szkoda, by nie miały, bo proces norymberski to samograj. Zwłaszcza dla kina amerykańskiego, które uwielbia filmy z akcją na sali sądowej. A to przecież sala sądowa wszech czasów, czyż nie?
„Norymberga” (Nuremberg)
reżyseria: James Vanderbilt
scenariusz: James Vanderbilt
w rolach głównych: Rami Malek, Russell Crowe, Leo Woodall, Michael Shannon, Richard E. Grant, John Slattery, Dieter Riesle
Od Norymbergi zaczyna się ściganie czegoś, o czym tak wielu mniemało, że ujdzie sprawcom płazem. Także samym oskarżonym. Bez Norymberg nie byłoby innych trybunałów, nie byłoby ścigania zbrodni takiego kalibru, w myśl ponurej zasady, że jedna śmierć to tragedia, ale milion śmierci to statystyka. Już to pokazuje z jaką materią mierzył się film Jamesa Venderbilta.

Wszyscy chwalą Russella Crowe, bo to wszak gwiazda dużej wielkości i teraz wykreował człowieka, który za gwiazdę się niegdyś uważał – Hermanna Göringa. Istotnie, Russell Crowe stworzył postać niezwykle sprawnie, choć oszczędnie. Te jego przejścia z niemieckiego na szorstki angielski, co pomaga mu cedzić zdania i odpowiadać bardzo wolno, jakby każde słowo zbrodniarza miało znaczenie (w kontekście procesu – w istocie ma). Te jego gesty i postawa, choćby wtedy gdy podchodzi do mikrofonu albo dumnie pozuje do zdjęć. Widać wtedy, że rzeczywiście jest narcyzem i – co jeszcze ważniejsze – rzeczywiście jest dumny z tego, co zrobił on i Trzecia Rzesza.
Bo też proces norymberski był pojedynkiem na zupełnie innym poziomie niż nam się wydaje. Hermann Göring nie uciekał przecież, oddał się w ręce aliantów (chociaż w nieco innych okolicznościach niż w tym filmie), nie robił uników ani scen. On chciał stanąć przed sądem. Jego koncepcja końca Trzeciej Rzeszy była bowiem koncepcją początku Czwartej. W 1945 roku nie odebrał sobie życia jak Hitler, Himmler czy Goebbels. Chciał stanąć przed sądem, gdyż i on wiedział jak ważny jest proces norymberski, również dla niego. Tylko, że on chciał go wykorzystać do zrobienia przedstawienia, podczas którego usprawiedliwi i zrehabilituje Trzecią Rzeszę i jej czyny.
To było równie wielkie zagrożenie dla świata jak same czyny nazistów.
„Norymberga” czyli chodzi nie tylko o karę, ale i o bełkot
Gdy się o tym pomyśli, cierpnie skóra. Łatwiej sobie wyobrazić, przed jakimi wyzwaniami stali oskarżyciele, wśród nich Robert Jackson ze strony amerykańskiej czy Hartley Showcross ze strony brytyjskiej. Stawką nie było jedynie skazanie zbrodniarzy nazistowskich, bądź nie. Tu szło o reputację świata.

To samo w sobie jest niezwykle ciekawe i na film. Proces, który musi być uczciwy, gdyż inaczej cała ta walka o wolność i praworządność nie będzie miała sensu, a jednocześnie nie mogą go wygrać zbrodniarze, bo przegra świat. Jak to zrobić? Znamienna jest w tym filmie pewna linia obrony i oskarżenia, w ramach której Hermann Göring uważa, że Trzecia Rzesza słusznie zlikwidowała elementy państwa demokratycznego i możliwość samostanowienia narodu, gdy – jak mówi – „nie było to już potrzebne”. Zarazem jednak chce uniknąć odpowiedzialności, zwracając się ku temu, co zostało zlikwidowane.
Sama istota procesu norymberskiego, sam jego przebieg są niezwykle interesujące i filmowe i to począwszy od samego początku, czyli końca. Początku procesu w symbolizującej koniec nazizmu sali zbudowanej w ruinach zniszczonej nalotami Norymbergi. Tej Norymbergi, która miała zostać nowym Rzymem i stanowić zbudowany wedle wyobrażeń Hitlera moloch dla defilad, parad i przemówień. Dla triumfów nazizmu. Robią wrażenie te sceny w gruzach, robią duże. Brzmią jak początek nowego świata.
„Norymberga” czyli przygotowania do wyjścia na ring
Sam proces byłby dość interesujący na film, ale twórcy „Norymbergi” postawili na co innego. Na Göringa i jego starcie, czy też należałoby powiedzieć relację z tymi, którzy go uwięzili. Sam Göring podchodzi do tego nie jak do kary, nie jak upokorzenia, ale jak do wyzwania. Te spotkania i rozmowy wyglądają jak przygotowania do wejścia w ring, na którym jakimś cudem to nazistowski dygnitarz jest wagą ciężką i zachowuje się jak czempion zwalczający pretendentów.

Wróćmy do Russella Crowe. Zagrał dobrze, spektakularnie, można rzeczywiście go… polubić. Tak, tak, gdy Rami Malek w roli badającego go psychiatry chce wejść do celi, ostrzegają go: „możesz go polubić”. Ostrzegają, bo to brzmi strasznie. Russel Crowe jest ascetyczny, acz wyrazisty. Budzi zarazem lęk, odrazę, jak i sympatię. Wydaje mi się, że jak każdy narcyz i każdy dupek. Pod tym względem to dobrze zagrana rola, aczkolwiek mam wrażenie, że nie stanowiła ona dla tego aktora wielkiego wyzwania. Sama postać Göringa jest zbyt charakterystyczna, aby był kłopot. Słowem, nie jest trudno go zagrać tak, by ludzie zapamiętali. O wiele trudniejsze zadanie miał Rami Malek i mieli pozostali aktorzy, choćby Leo Woodall w pozornie drugoplanowej i nieistotnej roli kierowcy i tłumacza, zwykłego żołnierza armii amerykańskiej, a jednak roli kluczowej.
Ponadto Russell Crowe wybrał podejście do postaci Göringa, w którym ten jest pewnym siebie zarozumialcem, ale jednak sprytnym. Ma plan, ma przekonanie o jego realizacji, jest hardy i przygotowany, metodyczny. Twardy przeciwnik. Przyznam, że do mnie bardziej przemawia jednak Göring jako uzależniony od używek narkoman, mitoman i zwykły głąb, bo wedle wszelkich źródeł właśnie nim był. Taki Göring jak chociażby w starej „Bitwie o Anglię”, gdy robi z siebie idiotę przed pilotami Luftwaffe. Taki, którego wszyscy się bali z uwagi na jego pozycję w Trzeciej Rzeszy, a jednocześnie który wywoływał uśmiech politowania jako człowiek mało lotny. Nomen omen.
W końcu sam Göring mówi, że alianci wygrali dzięki sile, a nie moralnej wyższości. Tak i on pozycję zawdzięczał sile, a nie jakimś przymiotom intelektu czy charyzmy. A Russell Crowe uczynił z niego postać charyzmatyczną, chociaż Rami Malek na wstępie zaznacza, że jest „powszechnie lekceważonym tłuściochem”.

Niech jednak będzie, to przecież film. Tu Göring może być dowolny, taki jaki zostanie wykreowany. Przyjmuję takiego, ale podtrzymuję – nie on jest tu dla mnie najciekawszy. Znacznie ciekawszy jest psychiatra, jego tłumacz, wreszcie oskarżyciele. Ciekawszy jest proces.
„Norymberga” czyli skoro to sąd, to słowa mają znaczenie
Porwanie się na niego to atak z motyką na słońce. To tak gigantyczny i obszerny materiał, że łatwo w nim ugrzęznąć. Tu jednak tak się nie stało i to chyba największe wrażenie, jakie robi na mnie „Norymberga”. Że film ten poradził sobie z materią tak wielowątkową i rozległą. Podał nam ją w sposób czysty, jasny, bez komplikacji. Nadążenie za tym filmem jest łatwe, a nadążenie jest ważne.
„Norymberga” stawia bowiem widza w stan czuwania. Tak, jakby każde zdanie miało tu kolosalne znaczenie. Tak jakby cały film był procesem, a proces to wydarzenie, podczas którego chyba najbardziej trzeba ważyć słowa i nadawać im odpowiednie znaczenie (scena z „ostatecznym rozwiązaniem”). To film wymagający takiej koncentracji, gdyż wszystko co tu się robi i mówi czemuś służy. Jest potem do wykorzystania w procesie. W tym sensie psychiatra rozmawia z Göringiem także po coś, a Göring dobrze wie, po co. „Byliśmy przyjaciółmi” – znaczy tu zupełnie co innego niż naprawdę znaczy.

Pamiętajmy, że proces norymberski nie był tylko po to, by wymierzyć sprawiedliwość i ukarać, nie tylko po to, by zło nie zatriumfowało, nie pozostało bezkarne i nie mogło przemawiać do świata swymi jadowitymi słowami, których nikt nie jest w stanie odpowiednio skontrować czy zatrzymać. A to bardzo ważne, nawet na procesie, który przecież dozwala kłamać. Oskarżony może to robić. A słowa mają znaczenie, tego uczy mnie ten film. „Wiesz, dlaczego stało się to tutaj? Bo nikt w porę nie zareagował” – słyszymy konkluzję o genezie zbrodni nazizmu.
„Norymberga” czyli dupek musi pozostać dupkiem
Jednakże proces norymberski i film „Norymberga” są także po to, by sądzeni tu zbrodniarze nie stali się ludźmi wartymi podziwu. Charyzmatycznymi spryciarzami budzącymi sympatię. Aby nie zaczęli uchodzić za jakichś genialnych strategów, wizjonerów i kogoś w tym stylu, skoro zbudowali wielkie imperium i podbili świat. Skoro to uczynili, to musieli być kimś, prawda? Jest pokusa, aby tak myśleć o Hitlerze czy Göringu. Hitler umknął trybunałowi, ale w wypadku Göringa udało się wykazać, że ani on, ani Hitler żadnymi strategami i geniuszami nie byli. Poza tym, że zbrodniarzami, byli też mimo wszystko głąbami, którzy podejmowali w gruncie rzeczy same złe decyzje.
To być może najistotniejszy wymiar filmu w kontekście współczesności. „Norymberga” ma bowiem silne odniesienia do współczesności, wynikające chociażby z tez stawianych przez owego psychiatrę Douglasa Kelleya po spotkaniach z nazistami w ich celach. Tez, że zbrodnie tego rodzaju i typy tego gatunku nie mają narodowości. I że przy sprzyjających okolicznościach znajdą się tacy ludzie wszędzie, nawet w USA, co odebrane zostało jako „plucie na Amerykę”. Skąd my znamy ten syndrom wyparcia i oblężonej twierdzy? Przekonanie, że w jakimś narodzie to niemożliwe, bo to naród bez moralnej skazy. To przekonanie, że skłonność do zbrodni to sprawa narodowa i związana z konkretnymi narodami, co czyni stawiającego podobne tezy historycznym głupcem toczonym chorobą mesjanizmu.

„Norymberga” mówi nam, że ludzie idą za charyzmatycznymi przywódcami nie dlatego, że ci są pomazańcami i geniuszami. Owszem, chcą ich takimi postrzegać, ale z gruncie rzeczy idą za idiotami i że każdy, kto chce uczynić jakiś naród wielkim, większym niż inne, powinien zapalać u wszystkich ludzi czerwoną lampkę. Bo głąb nie ma większych problemów, by pociągnąć za sobą tłumy, ale nie czyni go to mężem stanu. Czyni go to jednak groźnym i to w jakimkolwiek kraju. Co więcej, powtarza się wciąż i wciąż, zatem Norymberga ma w sobie wiele uniwersalności. Wynoszenie na piedestał osłów, nazywanie ich wodzami, obsypywanie zaszczytami i składanie im hołdów jest chorobą, z której świat się nie wyleczył. Chociaż nie pozwolił na to, by Norymberga stała się areną populizmu i bełkotu, chociaż nie puścił zbrodni płazem (a to bardzo ważne), to jednak nie ozdrowiał. Nadal w sytuacji, gdy „wie to wszystko”, gotów jest jednak i tak nie wyprzeć się zła.
PS
Jeszcze jedna, ważna uwaga. Otóż spotkałem kilka osób, które nawet tuż po wyjściu z kina mówiło:
– Jak to? Przecież Hessa powiesili w Auschwitz.
Warto podkreślić, bo Niemcy nie mają z tym problemu z uwagi na wymowę, ale nam umyka. W Auschwitz powieszono Rudolfa Hössa, komendanta obozu. Natomiast na ławie w Norymberdze zasiadł Rudolf Hess – była prawa ręka Hitlera, wyższy dygnitarz. Człowiek, który w 1941 roku uciekł z Niemiec i za styerami Messserschmitta 110 (nie takiego jak na filmie) doleciał do Wielkiej Brytanii, by proponować Brytyjczykom zawieszenie broni. Dotąd nie wiadomo, czy działał sam, czy na polecenie Hitlera. Ponieważ mój stosunek do Hitlera jest taki, że uważam go za głąba, sądzę że działał sam.
Łatwo pomylić te dwie różne osoby.
Radosław Nawrot
