Przekaz „Venoma” jest dla mnie dość jasny: coś się musi stać, by zostać bohaterem. Coś, co pokaże życie z innej perspektywy. Nawet, gdy się jest tchórzem, bo cały świat na tchórzu stoi. Bo każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka. I swojego zająca, którego się boi. Wystarczy impuls.
„Venom 2: Carnage” (Venom: Let There Be Carnage)
reżyseria: Andy Serkis
scenariusz: Kelly Marcel
w rolach głównych: Tom Hardy, Woody Harrelson, Michelle Williams, Naomie Harris, Stephen Graham
Zakładałem, że Venom w ujęciu Andy Serkisa stanie się rozbudowanym związkiem ego i alter ego bohatera. Nie przypuszczałem jednak, że skręcimy w stronę kina w pewnym sensie wręcz rodzinnego. Venom chyba na trwałe zatracił walor siania grozy i straszenia, co Andy Serkis zrozumiał. Ludzie już oswoili bestię, nie ma co więc robić z siebie idioty i używać go jako straszydła.
Kiedy byłem mały, wyobrażałem sobie takie sytuacje, jak spotkanie niezwykłej istoty, która zmienia wszystko. Zmienia także mnie. Pasożyta? Skądże znowu, bardziej symbiotyka. Coś w rodzaju niewydobytego na światło (nazwijmy to) dnia drugie oblicze każdego człowieka. Kto wie, może ciekawsze.
Te bliskie spotkania trzeciego stopnia były wszak niczym innym jak szukaniem bodźca. Niczym innym nie jest też „Venom”, który jako kino rozrywkowe i komiksowe w tempie ekspresowym przeszedł od siania grozy do opowieści w stylu: „mam w domu potwora, chcesz zobaczyć?”.
Andy Serkis zdał sobie sprawę po pierwszej części „Venoma” z 2018 roku, że plan, by nastraszyć kosmicznym pasożytem ludzi w kinie nie wypalił, a w każdym razie teraz, po trzech latach na pewno nie wypali. Komiks z pogranicza horroru pozostał komiksem, a Venom nie straszy. A chyba miał.
„Venom 2” czyli dżin z butelki, które nie straszy
Widzę w nim jednego z tych stworów z komiksów, które miały siać przerażenie. Wygląda niesamowicie, zębiska ma ogromne, oczy jak w modnych okularach wystawionych na jarmarcznych kramach, macki i szpony oraz język w stylu śliniącego się t-rexa z „Zaginionego świata”. Wyskakuje jak dżin z butelki i konsumuje ludzi. Tym modulowanym głosem domaga się złożenia mu ofiar jak majański Kukulkan albo aztecki Quetzalcoatl. Robi wrażenie, bez dwóch zdań.
Nie takie jednak, by z niego budować horror. Venom jest bowiem w gruncie rzeczy nie bestią wymagającą egzorcyzmów, aby usunąć go z ciała zainfekowanego. To bardziej ziomal, kumpel, kto wie czy nie przyjaciel. Druga połowa twarzy, alter ego, akcelerator zmian zachodzących w człowieku.
To rzeczywiście potwór, którego chce się pokazać kolegom tak, jak kolekcję znaczków.
W gruncie rzeczy bowiem miło jest mieć Venoma, zwłaszcza gdy wszyscy cię opuszczają. Ciekawie jest mieć lampę naftową, której potarcie zmienia życie, świat, spełnia życzenie. Venom jest organizmem, który przeraża w porównywalnym stopniu jak niebieski dżin. Być może stwierdzenie, że to kino familijne jest zbyt daleko posunięte, ale nowy „Venom” to opowieść o przyjaźni, zaufaniu i potrzebie kontaktu z innymi, a nie przebieranie się za bestie w Helloween.
„Venom 2” czyli ludożerca na diecie z kurczaków
Venom jest tu przecież istotą, która przechodzi niemal na wegeterianizm, o ile tak możemy nazwać rezygnację z pożerania ludzi na rzecz substytutów – chociażby kurczaków. Jak wampir, który wysysa tylko szczury, Venom przechodzi na mrożonki. Nie jest demonem, ma zasady (choć trudno je znosi).
Andy Serkis dobrze wie z jak modyfikowanym bohaterem na do czynienia, aczkolwiek byłem przekonany, że po tym, jak pokazał nam fantastyczną „Księgą dżungli” w „Mowglim”, zdecyduje się także tu na zabiegi ryzykowne, ale efektowne. Znajdzie struny, na jakich nikt dotąd nie zagrał i uczyni to, aby ze starych i znanych opowieści wydobyć nową jakość.
Jego „Venom” jest lepszy i spójniejszy niż część pierwsza. Co więcej, jest oparty na historiach zbudowanych między bohaterami na pograniczu romansu i kina drogi. Thelma i Louise mają znacznie więcej do powiedzenia, gdy towarzyszy im czerwony Venom. Jednocześnie są antagonistami niezwykle interesującymi, bo swe decyzje opierają na prywacie, uczuciach i decyzjach dyktowanych sercem, a nie obłędem. Nie są to ludzie, którzy chcą wysadzić świat w bondowskim stylu, w imię bliżej nieokreślonym celu. Tu nie mamy wątpliwości, o co im chodzi i do czego zmierzają.
„Venom 2” czyli pasujemy do siebie jak żywiciel i pasożyt
Do tego dokładamy dwie strony jednego medalu, jakim są Tom Hardy i jego symbiotyk. Dwie istoty jakże różne, ale dziwnie do siebie pasujące. Bohaterowie tak różni, ale pasujący. Więcej, tacy, którzy nie mogą bez siebie żyć. Niekiedy wręcz dosłownie, bo przecież Venom bez żywiciela obumiera.
– On nie pasuje do swego symbiotyka. Ja tak – może powiedzieć Tom Hardy, co podkreśla, że istotnie Venom nie jest pasożytem. To nie kleszcz czy tasiemiec, ale element niezbędny do życia. Innego życia, powiedzmy, bo Tom Hardy gra człowieka, który jest gotów się zgodzić, że przed napotkaniem tej istoty był nieudacznikiem. Pojawiło się coś, jakaś siła, jakiś bodziec, który to zmienił.
Wyraziste są sceny, w których Venom wdrożony w tryby codziennego życia, nudzi się jak mops. Domaga się wrażeń, domaga się życia. Bodźcuje bohatera, aby i on podążał ku przygodzie, a nie tkwił w ciepełku nic-się-nie-dziania. To takie filmowe wezwanie: „więcej akcji! Niech więcej się dzieje!”.
Przekomarzania żywiciela i symbiotyka są ważnym elementem tego filmu, wylanym pod niego fundamentem. Od nich zależy charakter komediowy tej opowieści, znacznie mocniejszy niż element grozy. Umiejętne zbudowanie dialogów między nimi, zachowanie balansu między humorem a żenadą to absolutna podstawa sukcesu. Andy Serkisowi się to udało i chociaż fabuła nieco kuleje, te przekomarzanki rekompensują niedostatki.
„Venom 2” czyli ja się tylko chcę zaprzyjaźnić
Udało mu się także zbudować finał tej historii w sposób dla niego typowy, bo zarazem prosty, jak i złożony. Proszę zauważyć, że nie jest to zwykły, nudny pojedynek dwóch antagonistów. Z natury rzeczy mamy do czynienia z bohaterami złożonymi, zbudowanymi z dwóch połówek, a w tym wypadku dochodzi do kumulacji w pojedynku między nie dwoma bohaterami, a czworgiem i to przemnożonym jeszcze przez dwa. Misterna konstrukcja tego pojedynku sprawia wrażenie, jakby rozgrywał się on na kilku ringach. Ta Banda Czworga tworzy starcie na miarę Transformers, Naomie Harris wydostaje się ze szklanej klatki jak Hannibal Lecter, a Woody Harrelson z ekranową spolegliwością tworzy postać ciekawego antagonisty, który mówi do bohatera: „ale ja chciałem się przecież zaprzyjaźnić”.
„Venom” pojawił się na ekranie, rozwinął i teraz zastanawiam się, co z nim będzie dalej. Powiedziałbym, że się obawiam. Sprawę rozjaśnia nieco ostatnia scena tego filmu, która wyświetlona zostanie po napisach końcowych. Proszę więc w tym wypadku tak szybko nie opuszczać kina i obejrzeć film do momentu, gdy włączone zostanie światło.
Moja ocena: 4/6
Radosław Nawrot