Wizja świata, w którym to dżentelmeni (i dżentelwomen) decydują o losach świata i czuwają nad jego bezpieczeństwem jest bardzo kusząca. Może dlatego pozwala strawić bezmiar uroczych głupot tego filmu oraz całkowity brak jego spójności.
„King’s Man. Pierwsza misja” (The King’s Man)
reżyseria: Matthew Vaughn
scenariusz: Matthew Vaughn, Karl Gajdusek
w rolach głównych: Ralph Fiennes, Harris Dickinson, Gemma Arterton, Djimon Hounsou, Matthew Goode, Rhys Ifans
Prequel historii o Kingsman jest opowieścią z takim nagromadzeniem grochu z kapustą, że aż ogląda się go z wielkim dystansem i zaciekawieniem – jak też twórcy dzieła wybrną z kabały, w którą sami się wpakowali.
Siatka lokajów pracujących dla tajnej siatki wywiadowczej jest pomysłem prostym i skutecznym – niejeden wywiad korzystał z usług ludzi, którzy mają niepostrzeżony dostęp do tajnych informacji. W wypadku King’s Man mamy do czynienia bardziej z czymś w rodzaju Ligi Niezwykłych Dżentelmenów niż masonerii.
„Dżentelwomen” należałoby powiedzieć, bo przecież istotną rolę w King’s Manowych intrygach i akcjach szpiegowskich odgrywają kobiety. Służące, nianie, guwernantki, pokojówki – wszystkie te osoby, które często mają w rękach klucz do wszelkich tajemnic.
„King’s Man. Pierwsza misja” czyli Liga Niezwykłych Dżentelmenów
Nie należę do fanów Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Rozumiem, że to humor, dystans i zabawa, ale żaden wzór matematyczny nie pozwoli na znalezienie wspólnego mianownika u bohaterów historii kompletnie ze sobą niepowiązanych. Tu mamy podobną sytuację – przedziwna szajka historycznych postaci, realizujących niecny plan na zlecenie tajemniczego mocodawcy. Są w tej grupie i Gawriła Princip, który zastrzelił w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda i jego żonę Zofię, i Grigorij Rasputin, i Alfred DuPont, i Włodzimierz Lenin, i Mata Hari.
Może Serbowie pogniewają się za odbieranie Gawriłowi Principowi pobudek patriotycznych, ale istotnie, w wypadku wielu tych postaci można by się dopatrywać dziwnych zrządzeń losu i sznurków, za które się sprytnie pociąga. Grigorij Rasputin jest tutaj idealnym przykładem, bo też w dziejach świata, a z pewnością w dziejach Rosji niewielu było takich intrygantów i lobbystów. W „King’s Manie” brawurowo zagrał go Walijczyk Rhys Ifans, znany przede wszystkim jako kultowy Spike z „Notting Hill”. Brawurowo, chwilami zabawnie, ale też manierycznie – wszak wiadomo, że jeżeli gra się Rosjanina, trzeba wypaczyć rolę natarczywym akcentem. Każdy zachodni aktor robi to samo, jakby Rosjanina nie dało się zagrać zwyczajnie.
Niemniej Rasputin to postać w tym filmie najbardziej wyrazista (i zarazem specjalnie przerysowana), ale nawet on wyskakuje tutaj z tortu, by za moment zniknie. Nie odgrywa żadnej trwałej, istotnej roli, co jest cechą tego całego prequela. Nic nie jest tu trwałe, wątki się rwą i porzucane zostają bezpańsko, a całość jest niezwykle chaotyczna.
„King’s Man. Pierwsza misja” czyli wejście USA do wojny
„King’s Man. Pierwsza misja” stara się pokleić to, co do siebie nie pasuje i obrócić to w konwencję zabawy. Ot, wyobraźmy sobie, że Lenin działa w zmowie z Rasputinem, Matą Hari i wszystkimi znanymi personami okolic pierwszej wojny światowej (uwaga na scenę po napisach – nie znoszę tego, bo napisy to koniec, a konie to koniec, ale coraz częściej nie warto za szybko wychodzić z kina). Wyobraźnia zniesie wszak więcej niż rozum, więc i takie fikołki fabularne można wybaczyć. To w końcu beletrystyka, której urokiem jest łączenie historycznych wątków fikcyjnym spoiwem albo tworzenie niekiedy absurdalnych fantazji na gruncie historycznych faktów, jak chociażby prawdziwa próba wciągnięcia Meksyku do wojny i nakłonienia go do zaatakowania Stanów Zjednoczonych, co istotnie planowały cesarskie Niemcy pod koniec pierwszej wojny światowej.
Gorzej, że „King’s Man. Pierwsza misja” poważnie niedomaga fabularnie. Jeśli obierzemy go z fantasmagorii, niewiele zostanie. Niewiele poza próbą uchronienia dziecka przed zgubnymi skutkami wciskanej w młode głowy wiary w to, że słodko jest umierać za ojczyznę. Mówimy wszak o działalności szpiegowskiej w klasycznym, kontrwywiadowczym wydaniu, a zatem prowadzonej po to, by wojny uniknąć, a nie do niej doprowadzić. To wymiar pacyfistyczny, chwilami także mocno antykolonialny, o czym świadczą efektowne sceny z czasów wojny burskiej. Jednego z tych konfliktów, o których można powiedzieć – kto sieje wiatr, zbiera burzę. Choćby taką jak wojna światowa.
„King’s Man. Pierwsza misja” czyli wojna jak klocki domina
„King’s Man. Pierwsza misja” bazuje na plastyce czasów pierwszej wojny światowej i jej czasów oraz na trafnych założeniach, że konflikt, który podpalił cały świat, zrodził się w dość absurdalny sposób. Przejaw chorych ambicji, plątaniny intryg i interesów, obietnic i unoszenia się honorem, wreszcie decyzji, z których nie sposób się już wycofać. Ta wojna była bodaj najbardziej spektakularnym i krwawym dominem w dziejach.
Uderzyło mnie, że najbardziej efektowne, najlepiej dopracowane fabularnie i tym samym najlepsze są w filmie te sceny, które wprost i bez żadnych fantazji odnoszą się do wojny. Sceny frontowe w stylu iście „1917” albo „Na Zachodzie bez zmian”, pojedynki na ziemi niczyjej i dramatyczne przejścia w brytyjskich okopach. Miałem chwilami wrażenie, że chciałbym, aby „King’s Man” składał się wyłącznie z tych epizodów, aby podarować sobie całą resztę i intrygę na skale czy w gabinetach tajnych pałaców, cesarzy, carów, prezydentów i inne marionetki w rękach sił rządzących światem. Front i wojna są tutaj kawałem solidnego i prawdziwego kina. Paradoksalnie to one robią największe wrażenie.
„King’s Man. Pierwsza misja” to prequel, który miłośnikom filmów i komiksów (w Polsce wciąż ich jest chyba relatywnie mało) ma objaśnić początki ich ukochanej historii. Zamiast objaśnień mamy jednak tylko mętlik, który poprzez zakręty i dziwne drogi doprowadzić ma ostatecznie do Okrągłego Stołu, przy którym zasiądą Gallahad, Merlin, Ginewra i inni. Tak, aby historia miała wreszcie swój początek, choćby najbardziej pogmatwany.
Moja ocena: 3+/6
Radosław Nawrot