Z czym kojarzy się w powszechnym odbiorze opowieść o hrabim Monte Christo? Będę strzelał – z ucieczką z więzienia w worku, w którym skazaniec udawał martwego. Mylę się? Otóż Francuzom ekranizującym powieść Alexandra Dumasa bynajmniej się ona z tym nie kojarzy. I bardzo dobrze.
„Hrabia Monte Christo” (Le Comte de Monte Christo)
reżyseria: Alexandre de la Patellière, Matthieu Delaporte
scenariusz: Alexandre de la Patellière, Matthieu Delaporte
w rolach głównych: Pierre Niney, Anais Demoustier, Bastien Bouillon, Laurent Laffite, Annamaria Vartolomei, Patrick Mille, Vassili Schneider
To faktycznie charakterystyczna scena i w sumie kluczowy punkt zwrotny opowieści. Niesłusznie oskarżony, sponiewierany przez państwo i prawo, wtrącony do więzienia na skutek spisku i zdrady człowiek udaje martwego, by jako wrzucane do morza zwłoki, uciec z twierdzy. Tak, ale to nie puenta historii o hrabim Monte Christo, ale w zasadzie sam początek tej historii. Jej clue jest bowiem nie tragedia, nie spisek i nie ucieczka, ale zemsta.
Odnoszę wrażenie, że hrabia Monte Christo w powszechnym odbiorze stał się synonimem krzywdy wyrządzonej człowiekowi. Krzywdy niewyobrażalnej i strasznej, rujnującej życie. W ujęciu jego oprawców w zasadzie je kończącej. To bowiem sądowe zabójstwo w białych rękawiczkach, pozbycie się niewygodnego człowieka tak, że nie trzeba go własnoręcznie mordować dosłownie. Tylko dosłownie, bo taki spisek, taki proces i taki wyrok to de facto jest niemalże mord.
Niemalże robi jednak wielką różnicę.
„Hrabia Monte Christo” czyli siedź i knuj!
Może też hrabia Monte Christo stał się symbolem niezłomności. Lata spędzone w lochu twierdzy nad Morzem Śródziemnym zawsze działały na wyobraźnię każdego, kto słyszał o takim wyroku, bo to kara straszna. Opiera się na odcięciu od świata, samotności i poczuciu niesprawiedliwości. W tej francuskiej wersji kadry związane z więzieniem są wyjątkowo sugestywne. Twierdza składa się bowiem z lochów w formie studni o tak wysokich i stromych brzegach, że nie sposób z nich wyjść. Więzień na dnie studni jest sam ze wszystkim, z czasem, z myślami, z brakiem towarzystwa. Z planami.
Mam wrażenie, że to ksiądz Faria, którego Edmund Dantes (późniejszy hrabia Monte Christo) spotyka w lochach gdzieś tam w wydrążonym tunelu podkopu, sam podsunął mu pomysł, by czmychnąć w worku otulającym zwłoki, ale głowy po latach za to nie dam. W każdym razie plan Dantesa obejmował taką spektakularną drogę ucieczki, którą znają chyba wszyscy na świecie, którzy zetknęli się tą historię. Rzecz w tym, że ten plan na pozór złożony i przebiegły, w gruncie rzeczy jest betką i zupełnym marginesem w obliczu tego, co Dantes tak naprawdę knuł przez lata w odosobnieniu.
„Hrabia Monte Christo” czyli worek nie jest najważniejszy
Byłem trochę zaniepokojony tym, jak pędzi owa nowa adaptacja „Hrabiego Monte Christo” przez początek opowieści. Przez sukcesy młodego żeglarza Edmunda Dantesa, któremu kroi się wielka kariera, własne dowództwo statku „Faraon” i ślub z ukochaną Mercedes. I któremu wszystko się załamuje w jednej chwili, ku jego zaskoczeniu w myśl zasady: „Gdy odnosisz sukcesy, rozejrzyj się, kogo one kłują w oczy. I strzeż się”.
Pęd był ogromny i przez pewien czas film sprawiał wrażenie robionego po macoszemu. To była jednak maska niczym te, które nosił Monte Christo. Francuzi pędzili bez opamiętania, jakby wiedzieli że ani życiowe zwroty Edmunda Dantesa, ani ciężkie więzienie i ucieczka nie są tu kluczem. Kluczem jest wszystko, co następuje potem. A zatem zemsta i jej konsekwencje, ze szczególnym uwzględnieniem kosztów. Także dla tych, którzy się mszczą.
Wtedy nagle film zwalnia i zanurza się w czarną otchłań zemsty, aby zająć się nią wręcz detalicznie. Bynajmniej nie rozkoszować się, na co mógłby wskazywać ów wstęp. Wyrządzona krzywda tego kalibru, zaoranie człowieka tak niewinnego i tak wrobionego w przestępstwa nie pozostawia widzowi żadnego wyboru. To jasne, że staje po stronie hrabiego Monte Christo, solidaryzuje się z nim. Nawet z jego pragnieniem twardej zemsty i prawem do niej.
Zupełnie jakby sensem ucieczki, uwolnienia się i zrzucenia kajdan była właśnie ona. Zupełnie jakby po to to wszystko, całe knucie, planowanie, rozmyślanie przez tyle lat, które bólu nie zagoiły. Nie mogły, skoro okazuje się, że po opuszczeniu więzienia Dantesa czekają kolejne ciosy. Życie, które zostawił nie jest już takie, jakie było. Stracił nie tylko wolność, stracił wszystko i wszystkich. Rzeczywiście, jego życie nie istnieje.
To dobry moment i powód, by stać się zatem kimś innym.
„Hrabia Monte Christo” czyli w czyje ręce trafi Mercedes
Opowieść o hr Monte Christo napisana przez Alexandra Dumasa w 1844 roku przez 180 lat stała się historią bardzo uniwersalną. Archetypiczną niczym przypowieść biblijna czy rodem z mitologii. Interpretowano ją na wiele sposobów, wyciągając z niej kolejne wątki. Za każdym razem co innego okazywało się istotniejsze. Interpretacji jest co niemiara. Przypomnijmy sobie odcinek serialu „Zmiennicy”, w mojej opinii najlepszy. Odcinek „Obywatel Monte Christo”, w którym Zdzisław Wardejn gra reżysera z PRL nagrodzonego na międzynarodowym festiwalu z nagrodą w postaci – nomen omen – mercedesa do odebrania na granicy niemieckiej. Tak, właśnie obywatel, a nie hrabia. Polecam odcinek jako jedną z ciekawych wariacji na temat Monte Christo.
Nowa, francuska wersja zdobyła moją sympatię nie dlatego, że pokazuje finezyjną zemstę, która cieszy i mszczącego się i widzów, ale jej koszty. Nie epatuje zemstą, nie uważa jej za kwintesencję opowieści. Przeciwnie, zemsta zyskuje tutaj kontekst głęboko destrukcyjny. Tak, jakby skrzywdzony człowiek przez lata pobytu w więzieniu sam sobie starannie tę destrukcję zaplanował. Zemsta jest tu łatwopalna, niszcząca i wymyka się spod kontroli.
Nie jest przy tym jednolita i nieuchronnie prowadząca do katastrofy dla wszystkich. „Muszę się zemścić. Tak trzeba” – powiada wszak hrabia Monte Christo, a te słowa dźwięczą jak motto. „Nie zapominajmy jaki jest cel” – dodaje przy tym kolejne. No właśnie, jaki jest cel? Bo o ukojeniu mowy być nie może.
„Hrabia Monte Christo” czyli bajeczka o wybaczeniu
Cel zaplanowany i cel mimowolny, w ramach którego mszczący się popada w obłęd coraz większy i w coraz większą rozpacz. Taka zemsta oznacza samotność podobną do tej w lochu, oznacza wielkie cierpienie i absolutny brak ulgi. To ślepa droga, ale opowieść o Monte Christo to nie jest prosta bajeczka o wybaczeniu. To nie jest takie jednoznaczne, że wystarczy zapomnieć, wyściskać się i poniechać pomsty, a wszystko będzie dobrze. Oczywiście, że nie będzie.
„Muszę się zemścić. Tak trzeba”. Rewanż nie jest tutaj tylko kompulsywnym imperatywem, ale sprawiedliwością rozumianą jako nieuchronność wypadków. Jest jak równanie matematyczne, którego wynik nie może wyjść inny. A hrabia Monte Christo jest na straconej pozycji, czy zadośćuczyni zemście, czy też jej poniecha. I tak przepadł.
Pod tym względem film nader mocno tkwi korzeniami w książkowym pierwowzorze. Jest tu całkiem sporo zmian fabularnych, ale jednak wierność co do zasady została zachowana. Wierność co do wątpliwości i komplikacji, które ma każdy plan. Nie z uwagi na niedoskonałość wykonania, ale z uwagi na niedoskonałe założenia. Hrabia Monte Christo jest przecież perfekcjonistą. Może sobie na to pozwolić, gdyż ma pieniądze. Jego zemsta jest imponująca także z uwagi na rozmach. On nie planuje zbrodni doskonałej, co więcej, w ogóle nie planuje zbrodni. Jego zemsta ma zupełnie inny charakter, ma uderzyć w najczulsze punkty nie tylko bezpośrednich sprawców, ale wielu wokół.
Jak powiedziałem, zemsta jest imponująca z uwagi na rozmach.
Ten rozmach staje się niszczycielski także dla Monte Christo. Zrozumiałem to w pełni w chwili, gdy pędzący na oślep przez historię Dumasa film nagle zwolnił. Po to, byśmy zrozumieli, z czym mamy do czynienia. Jak pozbawiona dobrego wyjścia jest to historia i jak wszyscy na niej stracą. „Tak trzeba”.
Radosław Nawrot