Nie mam na myśli przemocy domowej (chociaż w jednym z wywiadów Helena Kulej mówiła, że różnie z tym bywało, a i sama przywaliła kiedyś mężowi, gdy pijany chciał wsiadać do samochodu). Raczej to, że film o Jerzym Kuleju w sporej mierze staje się filmem o jego żonie, Helenie. W każdym razie – o ich relacji. Co najmniej dwunastorundowej.
„Kulej. Dwie strony medalu”
reżyseria: Xawery Żuławski
scenariusz: Xawery Żuławski, Rafał Lipski
w rolach głównych: Tomasz Włosok, Michalina Olszańska, Tomasz Kot, Andrzej Chyra, Konrad Eleryk, Bartosz Grebner, Monika Mikołajczak
Helena Kulej mówi, że w życiowym ringu z mężem często była w defensywie i rzadko atakowała. Stała za jego sukcesami, za jego życiem, znosiła go i kochała. Stanowiła o nim. To nie jest tak, że za sukcesem mężczyzny stoi silna kobieta. To raczej za wyrzeczeniami kobiety stoi silny mężczyzna.
Jerzy Kulej – wielki mistrz. Największy, bo też żaden polski pięściarz nie zdobył dwóch złotych medali olimpijskich. Nawet wtedy, w złotych czasach polskiego boksu i Papy Stamma było to niezwykle trudne. Proszę zwrócić uwagę – cały samolot pełen medalistów olimpijskich w boksie wraca z igrzysk w Tokio w 1964 roku. Do wyboru, do koloru. A jednak cztery lata później, w Meksyku tylko Jerzy Kulej powtórzył sukces.
Mamy taką scenę z Meksyku, gdy z ringu schodzi wkurzony Józef Grudzień po porażce z Amerykaninem Ronaldem Harrisem (którego pokonał w Tokio) i mija Jerzego Kuleja. Mówi „twoja kolej”, wytwarzając na nim dodatkową presję.
„Kulej. Dwie strony medalu” czyli olimpijski finał pod presją
Przez te wszystkie lata o presji jaka spoczywała na Polaku mówiono niewiele. O tym, że jeżeli przegrałby w Meksyku, trafiłby po powrocie do Polski do więzienia – także. Wisiało nad nim tak wiele spraw, tak wiele… z pobiciem milicjantów w Zakopanem włącznie (chociaż tak naprawdę to oni pobili jego, no ale w 1968 roku odwrócenie pojęć w kwestii tego, kto bił milicja, a kogo ona biła było powszechne). W wypadku Jerzego Kuleja sprawa była poważna, bo on sam był milicjantem. Zawodnikiem milicyjnej Gwardii Warszawa.
Ten jego występ w Meksyku był więc historyczny i symptomatyczny pod wieloma względami. Sam Jerzy Kulej powiadał, że finałowa walka meksykańskich igrzysk z Kubańczykiem Enrique Regüeiferosem była najtrudniejszą w jego życiu nie tylko dlatego, że po jednym z ciosów boksera z Kuby prawie stracił przytomność. I nie tylko dlatego, że wygrał niejednogłośnie. Także dlatego, że konsekwencje porażki mogły być dalekosiężne. Mogły decydować o jego życiu.
Ale wygrał. I twierdzenie, że nasza znajomość wydarzeń, historii polskiego sportu i osiągnięć Jerzego Kuleja oznaczająca znajomość puenty filmu w czymkolwiek w jego oglądaniu przeszkadza jest absurdem. Jest głębokim niezrozumieniem tego, o czym jest ten film. No przecież nie o tym, czy Polak wygra czy nie. Tylko dureń robiłby z tego tajemnicę, skoro to wiedza powszechna, i na niej opierał filmowe emocje. Tu na szczęście tak nie jest. To historia nie o Meksyku i walce z Regüeiferosem jako puencie, ale o tych czterech latach, które ja poprzedzały.
– Cztery lata między igrzyskami to dużo. Wiele może się wtedy wydarzyć w życiu boksera – powiada trener Feliks Stamm, w którego wcielił się tu Andrzej Chyra (ma trochę za ostre rysy jak na poczciwego z wyglądu Papę). Papa Stamm jest tu narratorem, ale delikatnym. Wtrąca się tylko, gdy musi i aby powiedzieć, że w zasadzie traci kontrolę nad filmem. Także nad Jerzym Kulejem, odkąd ten w Tokio w 1964 roku został mistrzem olimpijskim.
„Kulej. Dwie strony medalu” czyli do idealnego narcyza brakowało nieco centymetrów
Jego żona, Helena pytana w rozmowie z Interią o to, czy jej mąż był idealnym przykładem zakochanego w sobie narcyza, odpowiada, że do ideału brakowało tylko wzrostu. Był za niski, aby uważać się za całkowity ideał. A ona? Ona żyła w jego cieniu, jako jego oparcie, ale i osoba rezygnująca ze swojego życia. Jak mówi, gdyby go zostawiła, wszystko to by się zawaliło, cała opowieść i cała sportowa kariera, a Jerzy Kulej wylądowałby z kumplami na warszawskiej ulicy.
Papa Stamm bowiem zbudował potęgę polskiego boksu na tym, na czym musiał ją budować – na chuliganach i ulicznikach. Na elemencie, jak się mówiło w PRL. Tylko tacy ludzie, zadziorni i skazitelni nadawali się do boksu na poziomie mistrzowskim. Tacy, co to oberwali już od życia i dalej będą obrywać. W końcu jak mawiał Rocku Marciano, nie jest ważne, ile ciosów zadasz; ważne ile wytrzymasz.
Kumple. Warszawska łobuzerka i żulerka, typy spod ciemnej gwiazdy i toreb pełnych nielegalnych pieniędzy. Świetnie zagrani przez duet Konrada Eleryka i Bartosza Grebnera, którzy są niewątpliwie ozdobą tego filmu. Jerzy Kulej nie był w stanie się od nich odczepić, uwolnić (widz też nie jest w stanie). Zresztą nigdy nie chciał. Kumple byli jego publicznością, arbitrami i trenerami. On akurat miał szczęście, że Papa Stamm pociągnął go za sobą do ringu, ale ulicy nie wyrzekł się nigdy. Chuligan w milicyjnym mundurze, gotów nastrzelać MO po gębie bardziej niż samemu w nim służyć.
„Kulej. Dwie strony medalu” czyli Tomasz Włosok gra, Jerzy Kulej grał
Tomasz Włosok odmalował go spektakularnie, często przesadnie i jaskrawie, ale dzięki temu Jerzy Kulej ani przez sekundę tego filmu nie jest mdły i nijaki. Miałem chwilami wrażenie, że najtrudniejsze dla aktora jest zagrać… aktora. Jerzy Kulej nim był, nie tylko dlatego że sam zagrał w wielu filmach np. legendarnym i fenomenalnym „Przepraszam, czy tu biją”, gdzie wcielił się i w boksera, i milicjanta. Także dlatego, że aktorem był każdego dnia swego życia. Brylował, tańczył, szpanował, był gwiazdą w każdym tego słowa znaczeniu. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że był medialny. Sam jeszcze pamiętam jak grubo po zakończeniu kariery wszędzie było go pełno, w telewizji, w gazetach.
Czasem dziwiłem się Papie Stammowi jak utrzymał całą tę ekipę polskich bokserów, typów nieuczesanych w jako takiej dyscyplinie pozwalającej nie tylko zdobywać medale, ale i się nie stoczyć. Dawał radę, aczkolwiek przy Jerzym Kuleju problemy miał największe. Mistrz olimpijski toczył bowiem przez cztery lata olimpiady wiele pojedynków, w tym te najcięższe – z samym sobą i swoją żoną.
Z zadowoleniem obserwowałem, jak ten film przeistacza się z opowieści o noszonym na rękach mistrzu w opowieść o jego żonie. Helena Kulej zagrana przez Michalinę Olszańską w sposób znakomity nie była mistrzynią olimpijską, ale też nie dała się nigdy znokautować. Przegrywała jednak na punkty i to wyraźnie. Jej pozycja w relacji z mistrzowskim mężem to w gruncie rzeczy historia olbrzymiego wyrzeczenia, podporządkowania siebie i swego życia, uwikłania, ale i miłości. To niesamowite, bo jest zarazem i piękne, i przerażające.
„Kulej. Dwie strony medalu” czyli najciekawsze jest to, co w domu
To jest film o sportowcu, jakiego kino potrzebuje. Sukces, upadek, wstawanie z kolan, wysiłek i wylany pot – z całym szacunkiem to filmowa nuda. Niestety, jako miłośnik sportu musze przyznać, że sama kariera sportowa Jerzego Kuleja, chociaż tak wspaniała i barwna, tak niepowtarzalna, byłaby jednak ekranową nudą. Kina nie robi się wszak o samym sporcie, ale o tym co sport otacza i co sport powoduje. O jego reperkusjach, sile rażenia, o ciemnej i jasnej stronie. O rodzinie sportowców wreszcie, bo Helena Kulej w wykonaniu Michaliny Olszańskiej pokazuje, że to jest tak naprawdę najciekawsze.
Ja w każdym razie takiego Jerzego Kuleja chciałem. Odbitego w lustrze, którym jest jego żona.
Zresztą „Kulej” jest w ogóle świetnie zagrany. To jest siła nośna tego filmu, nawet nie historia, którą albo znamy, albo się domyślamy. Zobaczyć ją w takiej formie jednak, niczym życiową sztukę przeniesioną na deski, to jednak coś.
Jedna z moich ulubionych kwestii z licznych wywiadów z Heleną Kulej, do której przy okazji filmu dziennikarze od razu się zlecieli (sam Jerzy Kulej nie żyje od kilkunastu lat), to ta o kwiatach. Żona pięściarza mówi, że scena, w której mąż przeprasza ją z kwiatami za swoje występki jest jej ukochaną w filmie. A to dlatego, że prawdziwy Jerzy Kulej nigdy by tego nie zrobił.
„Kulej. Dwie strony medalu” czyli schyłek polskiego pięściarstwa
W filmie Xawerego Żuławskiego jest też sport. Kawał polskiego boksu, wielu świetnych pięściarzy (Grudzień, Olech, Walasek, Kasprzyk, Pietrzykowski i inni), walki w Tokio i Meksyku, derby Gwardii i Legii. Jest moment szczytu, jaki osiągnął polski boks w 1964 roku (trzy złote medale, które Józef Grudzień, Marian Kasprzyk i Jerzy Kulej wywalczyli w godzinę, 23 października 1964 roku) i moment schyłkowy, który zaczynał się w Meksyku. To wtedy Papa Stamm mówi do Jerzego Kuleja:
– Zostałeś mi tylko ty.
Dzisiaj, po 60 latach trudno nam sobie wyobrazić, że zebrane z ulic polskich miast łobuzy odnosiły takie sukcesy w boksie. Dzisiaj trudno nam o jakikolwiek medal, a gdy już go ktoś zdobędzie, to jest to silna kobieta.
Radosław Nawrot