Po 32 latach, jakie minęły od powstania pierwszych „Pogromców duchów” w reżyserii pochodzącego ze Słowacji mistrza podobnego kina Ivana Reitmana, można przeprowadzić pewien krótki, acz znaczący eksperyment. Otóż powiedzmy, że na początku puszczę to.
„Ghostbusters. Pogromcy duchów” (Ghostbusters)
reżyseria: Paul Feig
scenariusz: Paul Feig, Katie Dippold
w rolach głównych: Kristen Wiig, Melissa McCarthy, Kate McKinnon, Leslie Jones, Chris Hemsworth
– Znam! Znam! – zawoła zapewne większość z Państwa. To znaczy nie tyle pewnie znam Raya Parkera Juniora, który wykonuje ten kawałek, ale sam hit – jak najbardziej. To przecież wielki przebój.
No dobrze… W takim razie – proszę streścić fabułę „Pogromców duchów”.
Zakładam, że tu już pójdzie znacznie gorzej. O ile bowiem piosenkę znają wszyscy, logo i skafanderki samych pogromców również, o ile każdy wie że trudnili się łapaniem zjaw i duchów przy pomocy plazmowych blusterów, o tyle zakamarki tamtego filmu zakryła już mgła zapomnienia.
Nie żeby były jakieś szczególnie istotne czy niezwykłe. Szczerze mówiąc, były kompletnie durne. Nie w tym rzecz. Chodzi o czas, który upłynął. 32 lata, które spowodowały ciekawe zjawisko – o ile „Pogromców duchów”, sam film i przede wszystkim ten przebój kojarzy chyba każdy, o tyle szczegółów się już nie pamięta.
Właśnie ta słodka niepamięć mogła leżeć u źródeł takiego skonstruowanie nowej wersji tego filmu. Wersji, która pod względem fabularnym prawie nie różni się od oryginału, poza kilkoma szczegółami. Jeden z nich jest bardzo istotny i wiąże się z osobą reżysera, Paula Feiga.
Od czasu, gdy Paul Feig nakręcił „Gorący towar”, „Agentkę”, a nade wszystko „Druhny”, uważany jest za mistrza kobiecego kina w klimatach komedii sensacyjnej. Takiego, co to z lubością zastępuje w nich mężczyzn kobietami, a zwłaszcza Melissą McCarthy. Jeżeli zatem Paul Feig zrobił „Pogromców duchów”, to siłą rzeczy musiały to być „Duchów pogromczynie”.
W czasach równouprawnienia pomysł ten wywołał iście nadzwyczajne poruszenie. W 2016 roku bowiem filmy wchodzą na ekrany w zupełnie inny sposób niż w 1984 roku. Teraz poprzedza je kampania reklamowa, oparta głównie na zwiastunach. Wydawać by się mogło, że one tylko zapowiadają film. Historia „Ghostbusters” pokazuje, że w niektórych przypadkach istnieje znacznie istotniejsza rola zwiastunów.
Jest nią bowiem sondaż.
„Pogromcy duchów” poradziliby sobie bez gigantycznej reklamy – właściwie wystarczyłoby tylko puścić ten kawałek Raya Parkera Jr. Zwiastuny, które wysłał do sieci Paul Feig sprawiły jednak, że jego film wygląda nieco… a może nawet bardziej nieco niż wyglądałby bez nich.
Filmiki z fragmentami jego dzieła, zdradzające ponad wszelką wątpliwość, że tym razem do walki z duchami żyjącymi w nowojorskich budynkach staną kobiety, zostały bowiem zmiażdżone krytyką. Właściwie należałoby już mówić o hejcie. Uznano je za nieśmieszne, dziwaczne i stanowiące robioną na siłę damską wersję czegoś, co widownia kiedyś polubiła. Paul Feig był tym poruszony. Do tego stopnia, że swój film zaczął modyfikować.
Państwo wiedzą, gdzie należy szukać tych modyfikacji? No na logikę – są nią wszelkie fragmenty wprost odnoszące się do owej krytyki – takie jak chociażby czytanie przez bohaterki internetowych komentarzy pod zamieszczanymi przez nie filmami albo skok Leslie Jones w stronę publiki rockowego koncertu („Czy to seksizm, czy rasizm, ale solidnie mnie wkurzyliście”). Rozumiecie Państwo – taka polemika twórcy z widzami filmu, zanim im go pokaże…
Polemika z czymś, co zostało zhejtowane zanim ujrzało światło dziennie. Przedziwna historia, muszę przyznać, gdyż ja większych powodów do hejtu tej damskiej wersji „Pogromców duchów” nie widzę. Owszem, mógłbym zarzucić jej głęboką wtórność, gdyby nie fakt, że Paul Weig po tylu latach skorzystał z niepamięci widzów i nakręcił po prostu remake filmu Ivana Reitmana zamiast jego sequela, jakim byli chociażby „Pogromcy duchów II” z 1989 roku (jeszcze bardziej zapomniani). Na dodatek z owej wtórności zrobił rodzaj zabawy – umieścił w swoim filmie nie tylko piankowego bałwanka, nie tylko zielonego duszka podobnego do gremlina czy krita, który raz jeszcze wypuszczony na wolność korzysta z uroków Nowego Jorku…
… zatem stworki znane z części pierwszej, umieścił też stworki… przepraszam, aktorów, na których pierwsza część się oparła. To zresztą dość sympatyczna i w sumie prosta zabawa – myślę, że wyłowicie Państwo wszystkich członków ekipy pogromców duchów z wersji z 1984 roku. Występują tu w epizodach najważniejsze postaci tamtego filmu, dla ułatwienia dodam, że w epizodach znaczących, bo sceptycznych wobec tego, co robią ich następczynie. Będzie zatem i Bill Murray, i Dan Aykroyd, będzie także Ernie Hudson, a nawet Sigourney Weaver. Siłą rzeczy nie pojawił się już Harold Ramis, postać dla „Pogromców duchów” kluczowa, bo nie tylko aktor, ale i współtwórca scenariusza. Reżyser „W krzywym zwierciadle”, „Depresji gangstera” czy „Dnia świstaka” zmarł dwa lata temu.
Nie odnajduję więc w tych „Ghostbusters” żenującego zerżnięcia wszystkiego ze starszej wersji, raczej całkiem urocze mrugnięcie okiem do nowego widza. A jest to oko zrobione, oko kobiece.
Melissa McCarthy to strzał pewny – Ameryka ją kocha. To jedna z popularniejszych aktorek komediowych, na dodatek ulubienica Paula Feiga. Obsadzasz ją i wygrywasz, po prostu. No może z małymi wyjątkami – jak ten tutaj. Tu jednak udało się nieźle, a nawet lepiej obsadzić także Kristen Wiig, co cały ten film maksymalnie zbliża już do „Druhien”. Kate McKinnon, którą znamy w „Teda 2”, jest tu nieco przerysowana i najbardziej kopiuje wersję sprzed lat trzydziestu, Leslie Jones również karykaturalna, ale dajmy spokój… bez zrzędzenia. Panie naprawdę dają radę. Mam wrażenie, że dają ją równie dobrze jak oryginalni łowcy. Kto wie, może nawet i bardziej.
Cały czas mam wrażenie, że są zabawniejsze. Może dlatego, że pastiszują.
Humor w tym filmie właściwie załatwia sprawę. Likwiduje poczucie zażenowania, wtórności, braku sensu i skręca z „Pogromcami duchów” w stronę gagów. Jak na kopię czegoś kultowego, jak na film skrytykowany na czym świat stoi zanim wszedł do kin, jak na dzieło jedynie retuszowane, jak na rzecz, którą dałoby się jeszcze poprawić i więcej komizmu z niej wycisnąć (moja towarzyszka zwróciła uwagę na taniec typu „Thriller” a la Michael Jackson, który gdzieś przemknął Paulowi Feigowi przez myśl, ale nie został w pełni wykorzystany) – jest naprawdę nieźle.
Przede wszystkim dzięki czterem paniom. Bo przyznać muszę, że Chris Hemsworth zupełnie im pod tym względem nie dorównał. Człowiek, który już ostatnio udowodnił, że błyskawicznie się rozwija aktorsko także pod względem komediowym, tutaj jest rzeczywiście tylko pustym akwarium stojącym w rogu. Bezużyteczny.
Niezwykły kontrast między nim a damskim zespołem. Zupełnie jakby Paul Feig chciał nawet w ten sposób pokazać wyższość pogromczyń nad pogromcami sprzed lat. Tak, aby nikt już nie męczył go o te zwiastuny.
Zwiastuny – wielka siła promocyjno-sondażowa dzisiejszego kina. To na nich opiera się zaszczepienie ciekawości w świadomości widza. „Ghostbusters” to jednak przykład na to, że największą siłą promocyjną w kinie są skojarzenia. Ten filmik …
… pokazuje, że dopiero teraz, w dobie komórek, smarfonów, ifonów, peryskopów i mediów społecznościowych taki film może stać się naprawdę kultowy.