NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Wicked” czyli co właściwie jest po drugiej stronie tęczy

Najpierw „Joker” w formie quasi-musicalowej, teraz klasyczny „Wicked” czyli musical napisany przez Stephena Schwartza na bazie „Czarodzieja z krainy Oz”. Czy to renesans kinowego musicalu, o czym świadczyłby sukces odnoszony przez nową wersję „Wicked”? Nie do końca, bo jednak wiele osób źle znosi taką formę ekranowej ekspresji, która na dodatek ma pewne poważne konsekwencje.

„Wicked”
reżyseria: Jon M. Chu

scenariusz: Winnie Holzman, Dana Fox
w rolach głównych: Cynthia Erivo, Ariana Grande, Jonathan Bailey, Michelle Yeoh, Jeff Goldblum, Peter Dinklage, Ethan Slater


Ta konsekwencją jest czas, a precyzyjniej: jego brak. Rzecz jasna, kino jest doznaniem wymagającym czasu. Nie idzie się do kina, by łączyć je z czymkolwiek innym w tym samym czasie, ryć po telefonie czy rozpraszać się w jakikolwiek sposób. Jednakże i tak czas jest największym wrogiem, a zarazem paliwem. I to widać w „Wicked” wyraźnie.

„Wicked”

To bowiem piosenki powodują, że „Wicked” jest filmem rozciągniętym do jedynych trzech godzin, co czyni go jednym z najdłuższych filmów, jakie możemy obecnie oglądać w kinach. Piosenki wymagają czasu, piosenki wymagają rozmachu i gdyby nie one, historia stałaby się o wiele krótsza.

No ale to jednak musical. Dzieło o pewnej specyfice i wymaganiach, przez jednych nienawidzone i budzące zażenowanie, gdy tylko ktoś zacznie śpiewać na ekranie, ale przez innych uwielbiane. Śpiew jest jednym z tych darów, które czynią nas radośniejszymi i pozwalają lepiej wyrazić to, co się czuje i chce się powiedzieć. Dlaczego się więc go wstydzimy, nawet w kinie, nawet jako widzowie?

„Wicked” czyli to zawsze był przecież musical

Wszak oryginalny „Czarnoksiężnik z Krainy Oz” pierwotnie też był musicalem. Pierwsza adaptacja książki Lymana Franka Bauma była musicalowa jeszcze z 1902 roku. Więcej, sam Baum tworzył piosenki do swej książki, która pokochała Ameryka. Mam wrażenie, że nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, jak ważny jest „Czarnoksiężnik z Krainy Oz” dla Amerykanów i ich kultury, dla nawiązań, odniesień. My mamy swoje baśnie, ale ta jest kluczowa dla Ameryki. I słynna adaptacja z 1939 roku, z Judie Garland i jej słynną piosenką „Over the Rainbow” na trwałe zrosła Amerykę z Oz, na trwałe uczyniła z tej historii opowieść muzyczną.

Nie jest zatem żadnym nowum odniesienie się do niej w taki właśnie muzyczny sposób. Zaryzykowałbym nawet tezę, że opowieść o Oz nie dałaby rady bez piosenek. Także ta, którą napisał 20 lat temu Stephen Schwartz, stanowiącą prequel i inne ujęcie historii.

Właśnie to inne ujęcie jest kluczem opowieści zwanej jako „Wicked”, w której dwie kursantki magicznego uniwersytetu najpierw się nie znoszą, wręcz pogardzają sobą (pogarda to dobre słowo i dobrze, że stanowi odrębną piosenkę), by się zaprzyjaźnić, rywalizować i… Sami zresztą zobaczycie, a właściwie… nie zobaczycie.

„Wicked” czyli trzy godziny to za mało na obecne czasy

Jak napisałem, czas to paliwo i przekleństwo tego dzieła. Paliwo, bo piosenki pozwalają się zrelaksować, wejść w historię mocniej i głębiej, opowiedzieć ją mocno emocjonalnie, przyciągnąć ludzi do kina na trzy godziny (jak wielu widzów wybiera dzisiaj seans także pod względem jego trwania, bo mamy w życiu taki deficyt czasu?). Przekleństwo, bo trzy godziny to – jak się okazuje – za mało, aby opowiedzieć wszystko. Aby film zakończyć. W związku z tym „Wicked” stanowi oszustwo na widzu, którego krótkim „ciąg dalszy nastąpi” odsyła do kina za rok, za jakiś czas. Nie kończy opowieści, ot przerywa ją w losowym momencie. To już nie antrakt, ale posłanie wszystkich do diabła z całym ich zainteresowaniem i popcornem.

„Wicked”

Ja wiem, „Gwiezdne wojny” też tak działają, a jednak je lubię. Wiele filmów tak wygląda, gdy widz dostaje tylko część, odcinek. Kino zmienia się w Netflix, filmy stają się serialami, bo po cholerę wymyślać za rok coś nowego i oryginalnego, jeśli można widza naciągnąć ponownie. Wszystko to wiem i nawet jeśli w pewnych wypadkach podoba mi się to, w innych nie, to jednak jest to szalbierstwo. Jeśli bowiem chcemy komuś opowiedzieć kinową historię, to ją opowiedzmy od początku do końca. Przerwanie, niedokończenie, ciąg dalszy nastąpi jest bardzo nie fair.

Monumentalizm to dość istotna zmiana we współczesnym kinie. Wielu twórców ma aż tyle do powiedzenia, że tworzy dzieła wielogodzinne, ogromne i uważa, że inaczej się nie da. Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem, że gdy zacznę, to chcę skończyć.

„Wicked” jest monumentalny. Rozmach tego filmu jest niesłychany i w sporej mierze stanowi o jego sukcesie. Ludzie chcą zobaczyć tę bajkową krainę niezwykle barwną i efektowną. Chcą zobaczyć, co było przed „Czarnoksiężnikiem z Krainy Oz”, co było inaczej, chcą wejść w Krainę Oz mocniej.

„Wicked”

„Wicked” czyli Oz w zupełnie nowym ujęciu

To jest świetne, bowiem „Wicked” nie jest zwykłym prequelem „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Powiedziałem o innym ujęciu i o tym, że to ono jest kluczowe, ale w zasadzie to mało powiedziane. To nie tyle inne ujęcie, ale parafraza. „Wicked” traktuje klasyczną opowieść rozpoczynającą się od Dorotki, psa Toto i tornada jako odwrócenie pojęć.

Oto bowiem Kraina Oz świętuje zagładę Złej Czarownicy. Mieszkańcy fetują jej koniec, wyśpiewują, że osoby złe powinny być same, izolowane, powinno się ich nie znosić i dobrze w zasadzie, że giną. My zaś, kolorowi, słodcy i lukrowani żyjemy długo i szczęśliwie bez tych złych. Tych wskazanych palcem. Wszystko to w mydlanej bańce, dosłownie w mydlanej bańce, którą trzeba najpierw przebić, aby usłyszeć sensowne pytania, które wsadzają kij w mrowisko. Na przykład: „zaraz, zaraz, a czy my się dotąd nie przyjaźniliśmy z tym złym?”

Nie jest to historia o tym, że nikt nie rodzi się z gruntu zły. To raczej rzecz o tym, jak złego się tworzy i kogo się za złego uważa.

„Wicked”

Złą Czarownicą stała się Elfaba, o zielonym kolorze skóry (w tej roli Cynthia Erivo o czarnym kolorze skóry), osoba odrzucana, niekochana, piętnowana i wytykana palcami od dzieciństwa. Inna na wielu płaszczyznach, także w kwestii wyglądu. Jej historia jest w gruncie rzeczy głęboko rasistowska, związana z wykluczeniem i hejtem, co za tym idzie – bardzo współczesna. I to ona staje wobec Czarnoksiężnika z Oz, wielkiego i potężnego. Naprzeciw władcy, który włada krainą szczęśliwości, utrzymując mieszkańców w przekonaniu, że ma wielką moc, a jego wizje przyszłości są oryginalne i nowatorskie, a nie stanowią jedynie zabawy dużego chłopca klockami.

„Wicked” czyli kraina wielkiej demaskacji

Historia z Krainy Oz była od początku związana z demaskacją. Demaskowany jest tu sam czarnoksiężnik jako uzurpator i osoba mocy pozbawiona, demaskowane są złe zamiary wielu bohaterów, chciwość, zazdrość, uprzedzenia, wreszcie prawdziwe, nie zawsze chwalebne intencje. To, co miłe i przyjazne niekoniecznie się takim okazuje i łatwo przeradza się w głos wzywający do nienawiści, a zło… jakże łatwo i bezrefleksyjnie zostaje wytypowane jako coś, co groźne i do zwalczania. Powszechnie groźne i powszechnie do zwalczania.

„Wicked”

Zła Czarownica ma zagrażać Krainie Oz. Trzeba wiedźmę zniszczyć, zabić, zlikwidować. Co więcej, trzeba to rozgłosić, aby każdy wiedział, kto jest wrogiem. Taki wróg jednoczy, o czym Czarnoksiężnik z Oz wie doskonale. Ta historia to także opowieść o manipulacji i o mediach, zwróćmy uwagę.

„Wicked” jest dziełem kroczącym po ścieżce poprawności rozumianej jako znajdowanie uprzedzeń wszędzie tam, gdzie ich nie dostrzegamy. Jest tu rasizm, jest żądza władzy i podporządkowania innych. Jest głupota i ignorancja, typowy dla współczesności jej kult i zachwyt nad ową ignorancją. Uosabia go książę (w tej roli Jonathan Bailey) utrzymujący, że książki i wiedza to strata czasu. To człowiek, którego wkroczenie na scenę wywołuje lawinę westchnień nie tylko płci żeńskiej, ale i mężczyzn. Jest poruszająca się na wózku aktorka Marissa Bode w roli Nessarozy, która śpiewa o tym, że przywykła do drwin. Jest także rudowłosy i nieśmiały Boq, manipulowany i wmanewrowany w nieswoje zachowania…

„Wicked”

„Wicked” czyli artefakty zyskują nowe znaczenie

Ten musical bawi się faktem, że dalszy los historii już znamy. Wiemy, co się wydarzy z Elfabą i jest to jasne nawet dla kogoś, kto nie znał wcześniej „Czarnoksiężnika z Oz” i tej opowieści. Po prostu na początku tego filmu będziemy mieli wyłożoną kawę na ławę. W efekcie „Wicked” może nadać nowy sens i znaczenie scenom, przedmiotom i postaciom, które już znamy. I robi to.

Tchórzliwy Lew zyskuje tu niecodzienny wstęp, inny kontekst otrzumują Żółta Droga, rubinowe pantofle, kapelusz, latająca miotła, usypiające kwiaty i wiele innych artefaktów typowych dla tej opowieści. Wreszcie to nowe spojrzenie na bohaterów, choćby takich jak Boq, o ile ktoś wie albo chociaż domyśla się, kim on się stanie. Domyślacie się?

Siłą sukcesu „Wicked” na świecie na pewno jest silne nawiązanie do historii tak ważnej dla popkultury Ameryki. My do końca tego nie pojmiemy, bo u nas Dorotka i Oz nie są chyba aż tak istotne, ale tam to fundament. Pieniądze, rozmach, wspaniałe widowisko i realizacja tego dzieła to także droga do sukcesu, ale nie zapominajmy, że jest jeszcze Ariana Grande. Idolka młodzieży to magnes, który powinien przyciągać do kina nastolatki. Ja takowych na seansie nie widziałem, ale zakładam, że Ariana Grande działa.

„Wicked” czyli Ariana Grande jako gwiazda Instagrama

To ona wciela się w Galindę (Glindę), stanowiąca pewne przeciwieństwo zielonoskórej Elfaby. Barbiekształtna blondynka z dziesiątkami skrzyń różowych sukien, pantofelków i toalet to symbol próżnego przekonania o swoim sukcesie, który wynika stąd, że wygląda się tak, jak się wygląda. Mamy 2024 rok, erę Insta, TikToka i Bóg wie jakich miejsc, w których eksponuje się siebie, swój narcyzm i przekonanie o własne zajebistości. Glinda też taka jest, instagramowa i tiktokowa, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Ukształtowana w myśl przekonania, że jest cudowna i głęboko dobra. Jej dobroć ma kształt litowania się na innymi, udzielania im pomocy z podkreśleniem własnej wyższości i w myśl zasady, że chętnie pomoże każdemu, kto nie jest tak świetny jak ona i nie miał tyle szczęścia co ona.

„Wicked”

Glinda nie jest dziełem żadnej magii. To wytwór naszych czasów. Osoba, która zdolna jest do empatii i potrafi podążać za odruchami serca (scena z tańcem na imprezie w Oz-Dobie, świetna), ale wszystko to na co dzień przykrywa masa pudru, retuszu i socialmediowej pozy.

I ją zagrała i zaśpiewała Ariana Grande. Mam wrażenie, że chociaż w „Wicked” mamy wiele scen, gdzie ku swej rozpaczy i zdumieniu Glinda odsuwana jest na bok, to jednak w rzeczywistości Ariana Grande odsunąć się nie daje. Jest osią tego filmu, kradnie show i przyciąga uwagę. Także tym, że zagrała i zaśpiewała doprawdy świetnie. Owszem, miała ułatwione zadanie, bo jej postać jest przerysowana i przez to łatwa do zagrania, ale nawet w tej masce i tej konwencji Ariana Grande wypada świetnie. Zresztą mnie bardziej interesują te sceny, gdy zmienia się w osobę bez filtrów.  Tak jak na tej potańcówce, tak jak podczas toalety z Elfabą przed lustrem.

„Wicked” czyli śpiew oznacza wolność i niezgodę

Cynthia Evro dopełnia dzieła. Daje radę nawet ze śpiewem, co zapewne było sporym wyzwaniem. Ze swą zieloną twarzą buduje postać bardzo charakterną, wielce oryginalną i także przepełnioną wątpliwościami. Niezwykle ciekawą.

„Wicked”

Kraina Oz w „Wicked” ma wygląd i kolory budyniu. Jest kłębiącą się watą cukrową z przyszytym uśmiechem. Nie ma w niej odrobiny mroku, on czai się w mieszkańcach. Glinda i Elfaba sprawiają, że ta kraina ożywa. Przestaje być sztuczna i plastikowa, bo przecież musicalowy wymiar i piosenki jej też sztuczności nadają. Musical to konwencja sztuczna, która odbiera filmowi naturalności. Dopiero postaci ją przywracają.

Jest w „Wicked” wiele, bardzo wiele. Jest nietolerancja z rasizmem, homofobią i stosunkiem do zwierząt. Jest hejt wobec innych, niedopasowanych. Jest niezgoda na niesprawiedliwość i ograniczanie wolności. Są narodziny autorytaryzmu opartego na fikcyjnym kulcie całkiem sympatycznej na pozór postaci („Ludzie dostają to, czego chcą”). Są media, propaganda i tuba ziejąca nienawiścią. Wreszcie jest niełatwa relacja między dwoma kobietami wbrew wszelkim przeciwnościom zewnętrznym i wewnętrznej pogardzie, która jednak niekoniecznie musi prowadzić do cukierkowatej krainy pełnej wiecznej szczęśliwości. „Źle się dzieje w Oz” – pobrzmiewa w tym filmie. Źle się dzieje, chociaż na pozór tego widać, ale pojawiają się sygnały i symptomy. I jest tu na nie reakcja.

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound