A może to jednak dobry pomysł, aby niektóre filmy przenieść z kina na ekran? Przecież taka reżyserska wersja „Liga sprawiedliwości”, jaką stworzył Zack Snyder, mogłaby nigdy nie powstać, gdyby miała spełniać jedynie wyzwania kinowe. Cztery godziny w sali kinowej bez wciśnięcia spacji i pauzy?!…
„Liga sprawiedliwości Zacka Snydera″ (Zack Snyder’s Justice League)
reżyseria: Zack Snyder
scenariusz: Chris Terrio
w rolach głównych: Ben Affleck, Henry Cavill, Gal Gadot, Ezra Miller, Ray Fisher, Jason Momoa, Amber Heard, Amy Adams
To nie żart, tyle trwa ta reżyserska wersja dzieła, które przecież teoretycznie już raz widzieliśmy w kinie w 2017 roku. Teoretycznie, ponieważ tamta nieudana zupełnie wersja nie wyszła jednak spod ręki Zacka Snydera. Po osobistej tragedii musiał odpuścić tworzenie tego filmu, a do pomysłu wrócił dopiero teraz – w dużej mierze pod wpływem nacisku fanów.
Nie pomijałbym tego nacisku niezadowolonych po wersji z 2017 roku. Bez niego być może nikt nie zdecydowałby się na pomysł iście karkołomny – nakręcenie raz jeszcze filmu, którzy wszyscy już widzieli i to na dodatek w wersji trwającej niemal cztery godziny.
Zack Snyder dał się przekonać, „Liga sprawiedliwości” powstała
„Liga sprawiedliwości Zacka Snydera” (tytuł brzmi trochę jak nazwa partii Jarosława Gowina) trwa 3 godziny 52 minuty, więc w sali kinowej jej obejrzenie byłoby sporym wyzwaniem. W domu, na ekranie komputera czy (oby jak największego) telewizora jest łatwiejsze dzięki spacji, pauzie, możliwym przerwom. One jednak sprawiają, że nie do końca można się na tym filmie skupić. A on tego skupienia wymaga.
To bowiem Zack Snyder, a zatem kino wyładowane symboliką i nawiązaniami (w tym wypadku chyba szczególnie efektowne są te kadry, stanowiące odbicie rozpoznawalnych okładek komiksów; znakomite połączenie, znakomite odbicie), a także będące w istocie konstrukcją iście szkatułkową.
Zack Snyder podzielił swe monumentalne dzieło na rozdziały, z których każdy stanowi pewne rozwinięcie kolejnych postaci, tworzących Ligę Sprawiedliwości. Niektóre z nich reżyser potraktował zdawkowo – weźmy Wonder Woman, o której mamy przecież osobne filmy, w tym najnowszą „Wonder Woman 1984”, zatem decyzja wydaje się słuszna.
Podobnie po macoszemu potraktowany został Batman (Ben Affleck), co też chyba ma uzasadnienie w dotychczasowej filmografii. Natomiast Superman…. a to już zupełnie inna historia! Superman jest języczkiem, czy też kosmyczkiem u wagi.
„Superman” jest wiecznie żywy
Zack Snyder w „Człowieku ze stali” z 2013 roku dokonał bardzo istotnej rekonstrukcji tej kultowej dla popkultury postaci. Jego Superman nadal pozostał facetem w gaciach i pelerynie, z loczkiem na czole i klatą jak u kulturysty, nadal gestem czy wzrokiem mógł zrobić wszystko, ale cały szkopuł tkwił u niego właśnie w tym „wszystko”. Siła Supermana była siłą kaiju przemnożoną przez technologie przyszłości, mówiliśmy wszak o bodaj największej komiksowej potędze, której dorównać mogła chyba tylko „Kapitan Marvel”. Z tego powodu obydwojga nie zapraszano często do zbiorowych naparzanek superbohaterów, które stały się tak modne – ich moce w zasadzie rozstrzygały podobne batalie i psuły zabawę.
W 2013 roku w recenzji „Człowieka ze stali” pisałem tak:
Próba unowocześnienia tej historii jednak ostatecznie się nie udała. Może dlatego, że spośród wszystkich opowieści o superbohaterach ta o Supermanie jest najbardziej bajkowa. Dodanie jej realizmu nie przynosi skutku.
Batman w cywilu to dystyngowany i bogaty arystokrata. Spiderman to gapcio i ciamajda. Iron Man o trefniś i kawalarz. A Superman? Kim jest w cywilu? Otóż dopiero film Zacka Snydera pokazuje nam dobitnie, że pod peleryną jest postać niebywale wręcz nijaka. Nudna do wyrzygania. Zack Snyder próbował wykazać, że jest inaczej. Że to w sumie ciekawy człowiek. Z krwi i kości (ha, zabawne!), któremu nadprzyrodzonych właściwości nadaje… sama Ziemia. Nic z tego nie wyszło. Teza nie znalazła potwierdzenia.
Mijały jednak lata, a okazało się, że nawet facet z loczkiem potrafi się zmieniać. Stawał się postacią korzystającą ze swej mocy nie tylko po to, by przeprowadzać staruszki przez ulicę. Potrafił już nie tylko przytrzymać walący się wieżowiec czy zatrzymać spadający w przepaść pociąg. Teraz Superman był zdolny do wszystkiego, nawet do zabicia „czarnego charakteru” (wcześniej nie do pomyślenia przecież), a w epickim ekranowym pojedynku z Batmanem obracał w perzynę całe miasta niczym – wypisz wymaluj – Godzilla! To jedne z najbardziej niezwykłych scen w komiksowych filmach Zacka Snydera.
W „Lidze sprawiedliwości Zacka Snydera” Superman pojawia się niczym zjawa, jak postać niemalże z „Smętarza dla zwierzaków” albo „The Thing” – imitacja dawnego bohatera i to w każdym tego słowa znaczeniu. Jest to bowiem bohater zupełnie inny niż ten, którego znaliśmy wcześniej. Niby ten sam Henry Cavill, niby te same mięśnie i owłosiona klata, ale jednak nie do poznania.
„Liga sprawiedliwości” czyli jak być nieśmiertelnym
To sprawia, że jestem w kropce. Z jednej strony nie mam już siły na te wszystkie wznowienia, wskrzeszenia, wstawanie z martwych, łzawe rozstania z bohaterami, z którymi rozstać się nie sposób. Są zbyt ważni w popkulturze, aby można było z nich raz na zawsze zrezygnować, a żaden z obecnych twórców i reżyserów nie ma – nomen omen – takiej mocy, aby doprowadzić do ich skutecznego zgonu.
Stąd kiedy w „Avengers” ginie połowa wszystkich superbohaterów znajdujących się na ekranie, trudno w to uwierzyć. A ponieważ obecne filmy o bohaterach to w gruncie rzeczy seriale, łatwo spodziewać się ich wskrzeszenia w części kolejnej. Tu nikt nie umiera naprawdę, nie ma więc sensu łkać.
Absurd goni jednak absurd, bo komiksowe filmy zaczynają powoli zmieniać się w świty i zmierzchy żywych trupów, z kolejnymi zabitymi bohaterami wstającymi z grobu ku – a jakże – zaskoczeniu wszystkich.
Przyznam, że powoli mam tego serdecznie dość. Albo ich nie uśmiercajmy, albo nie wskrzeszajmy. No ile można…
Z drugiej strony nowy Superman jest jednym z najciekawszych motywów 'Ligi sprawiedliwości Zacka Snydera”. Nieco sentymentalny, ale jednak nie poznający świata, w którym przychodzi mu istnieć. Zupełnie jakby nie wiedział, czy ludzkości bronić, czy też ją likwidować oraz co w zasadzie jest lepsze dla świata.
„Liga sprawiedliwości” czyli wiwat epizod
Zack Snyder nakręcił swoją reżyserską wersję „Ligi sprawiedliwości”, by takie wątki rozwinąć. W „Batman vs Superman” zaryzykował, jak pamiętamy, zabicie Supermana. Pomysł nie wypalił kompletnie, jednakże koślawe drzewo zrodziło nieoczekiwany owoc – epizodyczną wtedy Gal Gadot jako Wonder Woman. Dzisiaj jest samodzielną gwiazdą tego typu kina.
Teraz „Liga sprawiedliwości” rodzi nowe owoce. Są nimi zwłaszcza Flash i Cyborg, postaci znane z komiksów, ale wciąż nierozwiniete.
Cyborg to istota złożona z resztek umierającego po wypadku chłopaka i maszyny, ktoś w rodzaju komiksowego Robocopa, związanego ściśle z Ligą. Po raz pierwszy pojawił się w komiksach w 1980 roku i – proszę mnie poprawić – chyba nigdy nie występował samodzielnie. Z jednej strony – szkoda, bo to ciekawa historia relacji między ojcem a obwiniającym go synem, z drugiej – to opowieść sztampowa, wiele takich już widzieliśmy.
Flash, grany przez Ezre Millera, to trafiony niegdyś piorunem i odtąd nadzwyczajnie szybki bohater komiksów DC Comics. Widzieliśmy go już w „Legionie samobójców” oraz „Batman vs Superman”, ale nie był tam odpowiednio wyeksponowany. Ciekawe, bo to bohater znany od 1960 roku, który w klasyfikacji „100 największych superbohaterów wszech czasów” portalu IGN zajął wysokie, ósme miejsce. Teraz Flash jest dokładnie tym, czym Wonder Woman i Spiderman byli w poprzednich filmach – epizodem, który niejako zapowiada nowy, samodzielny film z jego udziałem.
Był nim już w „Lidze sprawiedliwości” z 2017 roku, którą za dotkniętego rodzinną tragedią Zacka Snydera kończył, a w zasadzie robił i psuł po swojemu Joss Whedon. Samobójstwo cierpiącej na depresję córki Snydera – tragedia straszna – doprowadziło, o ile można tak powiedzieć, również do tragedii filmowej. Stara „Liga sprawiedliwości” była filmem koszmarnie nieudanym.
Wersja Snydera to moloch, monstrum, w zasadzie czterogodzinne uniwersum, wymagające mnóstwa czasu i determinacji, ale jeśli akurat mamy wolne cztery godziny, można poczuć, że co jak co, ale popkultura jest nieśmiertelna. Czy w czasie epidemii, czy masowej zagłady, starzy i dobrze znani bohaterowie zawsze wstaną z grobu.
Radosław Nawrot
Moja ocena: 4/6