Trudno jest być dziećmi opiekującymi się starszymi rodzicami cierpiącymi na chorobę Alzheimera albo demencję. Jeszcze trudniejszy jest jednak los tych, którzy na nie cierpią. „Ojciec” to film niezwykły i ściskający gardło właśnie dlatego, że zaprasza nas do świata chorego.
„Ojciec”
reżyseria: Florian Zeller
scenariusz: Florian Zeller, Christopher Hampton
w rolach głównych: Anthony Hopkins, Olivia Campton, Imogen Poots, Olivia Williams, Rufus Sewell, Mark Gatiss
Opadają ręce, odechciewa się wszystkiego. Przychodzi zmęczenie, bezradność, poczucie niesprawiedliwości. Pojawiają się pytania: jak długo? kiedy się to skończy?
Jak długo masz zamiar tu mieszkać i działać wszystkim na nerwy?
Jak długo masz zamiar chorować? Cóż, już do śmierci. Mówimy bowiem o chorobie, która kończy życie, poprzedza śmierć, odbierając przy tym to, co szczególnie cenne – wspomnienia, umiejętność kojarzenia, orientację, rozpoznawanie, odnalezienie się w czasie i przestrzeni.
Dzieci czy bliscy opiekujący się chorymi na Alzheimera są bezradni, ale bezradny jest także sam chory. To, co możemy zobaczyć w „Ojcu”, to co pokazuje w Oscarowej roli Anthony Hopkins jest taką właśnie sytuacją. A sam „Ojciec” to zaproszenie do świata dla nas niedostępnego – świata osoby chorej.
„Ojciec” czyli świat oczami chorego
Nie jest to zabieg nowy – czy w „Wyspie tajemnic” czy naszym niedocenianym, a bardzo intrygującym „Palimpsescie” Konrada Niewolskiego widzimy świat oczami chorego, oczami osoby zamkniętej w swojej bańce, odizolowanej i postrzegającej wszystko kompletnie inaczej.
„Ojciec” to jednak co innego. Tutaj oba światy się przenikają. Świat chorego nakłada się na rzeczywistość, stanowi jej modyfikację, rodzaj wersji. W tej wersji trudno się odnaleźć, ale przyjrzenie się jej pozwala zrozumieć.
Chory irytuje się, stawia opór, czy też – jak mówią w tym filmie – „ma swoje sposoby”, by bardzo dotkliwie zajść ludziom za skórę. Istotnie, sposób w jakim Anthony Hopkins zagrał te „swoje sposoby” jest imponujący. Czarujący człowiek, który w jednej chwili potrafi zmienić czar w surową lekcję – czy to nie przypomina wręcz chwilami Hannibala Lectera?
„Ojciec” czyli choroba jest jak film
Bohater „Ojca” nie jest jednak człowiekiem okrutnym. Jest człowiekiem nieświadomym. Nie wie, że świat z jego głowy nie istnieje. Nie do końca wie, w jakim jest stanie, a co za tym idzie – co jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem czy wersją prawdziwych zdarzeń. To, czego doświadcza wygląda nieco jak film – zmienia się obsada, twarze aktorów, niektóre sceny mają duble, wszystko jest niezmontowane i pełne retrospekcji.
Odniosłem wrażenie, a być może odnieśli je również twórcy filmu, że choroba Alzheimera widziana z tej strony, jest zjawiskiem niemal filmowym. Nierealną rzeczywistością, fikcyjną prawdą, odegraną empirią.
Ta perspektywa daje jednak olbrzymią dawkę materiału do zrozumienia. Gdy zaczyna się wydawać, że chory bohater tego filmu rzeczywiście jest nieznośny, zaczynamy widzieć wszystko jego oczami. Wtedy odbiór się zmienia.
Pojawia się empatia, wręcz współczucie. To bowiem los nie do pozazdroszczenia i świat, w którym nie można się odnaleźć i którego nie da się w głowie poukładać.
To nawet trudno poukładać na widowni.
„Ojciec” czyli świat nie istnieje
Proszę jednak nie myśleć, że „Ojciec” to film zawiły czy tajemniczy jak „Palimpsest”. Nie stanowi żadnej zagadki, żadnej żonglerki konwencją, nie jest niczym takim. To kawa na ławę, mocna i trzymająca za gardło opowieść o tym, z czym mamy do czynienia w wypadku takich chorób.
„Ojciec” to historia człowieka sprawnego w tym sensie, że nie jest przykuty do łóżka, potrafi zaparzyć sobie herbatę, poczytać książkę, ubrać się. Nic dziwnego, że oburza się na wizyty pielęgniarek – przecież sobie poradzi. Nie wie jednak, że jego mózg wyświetla tylko jedną z wersji świata, w którym żyje i ta projekcja nie pozwala mu jednak na samodzielność.
Zagubienie bohatera wynika także stąd, że nie wie, co mu jest. Nie wie, co się dzieje wokół. Nie zauważa u siebie żadnych objawów chorobowych, ale one jednak są. Złapały go w swe szpony i już nigdy nie puszczą.
Anthony Hopkins z Olivią Colman stworzył tutaj duet ludzi w absolutnym potrzasku. Wielki aktor słusznie nagrodzony został Oscarem (i stał się tym samym najstarszym zdobywcą statuetki w dziejach), ale ja jestem pod wrażeniem tego, co pokazała ona. Każda scena z nieludzko zmęczoną, ale jednak czułą OIivią Colman rozrywa serce.
„Ojciec” czyli gorzki smak wolności
Zdarza mi się myśleć o emeryturze jako o chwili zupełnej i nieskrępowanej wolności – nic wtedy człowiek już nie musi, nie interesuje go praca, zasięgi, opinie innych. Jest wreszcie wolny. Kosztem tej wolności jest jednak niesprawność. Ona nie pozwala z niej skorzystać, a człowieka, który przeżył i przepracował swoje życie, a teraz mógłby wreszcie odpocząć, zmienia w niewolnika zależnego od bliskich i podatnego na kaprysy choroby.
W tym kontekście „Ojciec” poraża. Musi porażać, bo jest wielkie prawdopodobieństwo, że ktoś z nas (a może każdy) znajdzie się w którejś z tych ról. To przecież tak znamienne, że Anthony Hopkins nie mógł osobiście odebrać Oscara właśnie z powodu śmierci swego ojca.
Moja ocena: 5/6