Pomyślałem: przedziwne. Jacek Bławut nie robi filmu o tym, co o okręcie podwodnym „Orzeł” wiemy, ale o tym, czego nie wiemy. Ależ byłem głupi! Przecież w zasadzie właśnie to jest najciekawsze! Zresztą Jacek Bławut kupił mnie pod wodą nie tylko tym. „Orzeł. Ostatni patrol” to wojenne kino, jakiego brakuje. Bez patosu pompującego balonik, za to z szacunkiem wobec powolnego umierania. Jego film jest bowiem dokładnie taki, jak wojna podwodna.
„Orzeł. Ostatni patrol”
reżyseria: Jacek Bławut
scenariusz: Jacek Bławut
w rolach głównych: Tomasz Ziętek, Antoni Pawlicki, Tomasz Schuchardt, Mateusz Kościukiewicz, Adam Woronowicz, Rafał Zawierucha, Filip Pławiak
Podczas oglądania „Orła. Ostatniego patrolu” przeszedłem szereg ewolucji i weryfikacji swych poglądów i założeń. Począwszy od wyboru fabuły tego filmu, a skończywszy na sposobie jego realizacji. Przeczytałem zarzuty, że film jest nudny i nie ma scenariusza. Co za absurd! To właśnie najlepszy i najprawdziwszy scenariusz w takiej tematyce.
Wojną podwodną interesuję się od ponad 30 lat. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego akurat ona mnie pasjonuje, wszak mamy do czynienia z nieprzebytymi połaciami nudy, tak rozległej jak morza i oceany. Każdy kto czytał „Okręt”, arcydzieło literatury pióra Lothara-Günthera Buchheima, na podstawie którego w 1981 roku Niemcy nakręcili swój pierwszy wojenny film, w którym upomnieli się o pamięć i martyrologię także swoich żołnierzy, wie, że to potężna kobyła. Wiele jej kart to opisy nudy towarzyszącej marynarzom okrętu podwodnego U-96. Nudy fenomenalnej, opisanej w taki sposób, w jaki zrobić może to jedynie mistrz.
„Orzeł. Ostatni patrol” czyli „zaginął bez śladu z całą załogą”
Bo też wojna podwodna taka jest – powolna, cicha, tajemnicza, rozciągnięta w czasie. Scena, którą zobaczymy również w „Orle” Jacka Bławuta dobrze to obrazuje – jednostki nawodne tropią zanurzony okręt podwodny i rzucają na niego bomby głębinowe. Następnie wszyscy czekają. Jedni na to, czy przeciwnika zatopili, a drudzy na to, czy tamci odpłyną. Kto okaże się bardziej niecierpliwy, przegrywa.
Wojna na wyczekanie, wojna w ciszy, wojna cierpliwa i metodyczna, wreszcie – wojna okrutna. Taka, w której walczy się nie tyle z samym przeciwnikiem, znajdującym się gdzieś tam daleko, poza zasięgiem wzroku, dostępnym jedynie dzięki uszom. Walczy się z ciasnotą, smrodem, sztormem i powodującym wymioty kołysaniem, z brakiem powietrza, chlorem, pożarem i wizją straszliwej śmierci.
To chyba tak bardzo ciągnie mnie do wojny podwodnej – jej niewyobrażalny majestat, powaga, koszmarne wysublimowanie i wreszcie tajemnica. Wszak w wypadku większości okrętów podwodnych zatopionych w czasie wojny typowy jest komunikat „zaginął bez śladu wraz z całą załogą”.
Tak właśnie było z „Orłem”.
„Orzeł. Ostatni patrol” czyli najbardziej kultowy polski okręt
Kultowość i legendarność tego okrętu ma wiele przyczyn. Po pierwsze – powstał ze zbiórki społecznej, więc jego mandat do podniesienia polskiej bandery był szczególnie mocny.
Po drugie – w chwili rozpoczęcia drugiej wojny światowej był jednym z najnowocześniejszych okrętów na morzach. Został zwodowany w holenderskiej stoczni w 1938 roku i wszedł do służby na siedem miesięcy przed niemiecką agresją (jego bliźniak ORP „Sęp” nawet jeszcze później). Niemal pachniał jeszcze farbą, ze swymi rewelacyjnymi rozwiązaniami jak hydrauliczne sterowanie płaszczyznami kontrolnymi, artyleria chowana w wodoszczelnych studzienkach i potężne uzbrojenie czy bulaje na kiosku, bardzo dla niego charakterystyczne. Był okrętem dużym, choć o umiarkowanym zasięgu – na Bałtyku wszak nie potrzebowaliśmy tak dużego okrętu podwodnego, jaki powstać musiał z uwagi na wymogi producenta, chociaż potrzebowaliśmy okrętu tak szybkiego jak on, by polować na duże jednostki wroga. Stąd pewnie zamysł Jacka Bławuta na temat „Scharnhorsta” i „Gneisenau”.
„Orzeł” miał strzec dróg handlowych do przyszłych polskich kolonii – tak to widziała organizująca zbiórkę Liga Morska i Kolonialna
Tymczasem przyszło mu operować na akwenach bardzo małych i płytkich – Bałtyku czy Morzu Północnym.
Po trzecie – okręt nosił nazwę naszego herbowego ptaka (chociaż są wątpliwości, czy istotnie w naszym godle jest orzeł; pewnie bardziej zasadny byłby ORP „Bielik” albo ORP „Rybołów”). Polskim okrętom podwodnym nadawano nazwy zwierząt, zatem w chwili wybuchu wojny mieliśmy nowoczesne i duże ORP „Orzeł” i ORP „Sęp”, a także starsze, wysłużone i mniejsze ORP „Wilk”, ORP „Ryś” i ORP „Żbik”. To dlatego w filmie Bławuta pada tekst: – Nie ćwiczyliście tego na „Wilku”?
W trakcie wojny dostaliśmy jeszcze okręty ORP „Jastrząb” (demobil amerykański lend-lease) oraz ORP „Sokół” i ORP „Dzik” (jednostki brytyjskie).
Po czwarte – „Orzeł” odniósł spektakularne sukcesy. Jego ucieczka z internowania w Tallinnie wtedy jeszcze w Estonii (jeszcze przed inwazją radziecką na ten kraj), bez uzbrojenia i map, jedynie z narysowanymi odręcznie wybrzeżami Bałtyku, przeszła do legendy jako niezwykle brawurowa i okryła go wieczną chwałą. Większą niż w wypadku ORP „Wilk”, który jako pierwszy z naszych okrętów podwodnych we wrześniu 1939 roku umknął z bałtyckiej pułapki do Anglii. On tak kultowy nie jest.
Dodajmy też, że to „Orzeł” wykrył w kwietniu 1940 roku niemiecki konwój szykujący się do inwazji na Norwegię i zatopił statek o nazwie „Rio de Janeiro”.
Po piąte wreszcie – zaginięcie „Orła” bez śladu kończy tę jego mityczną opowieść puentą, jaka idealnie do niego pasuje. Oto bowiem okręt staje się bohaterski, skuteczny i niszczycielski wobec wroga, a jednocześnie tajemniczy i z tragicznym końcem. Odnosi sukcesy, okrywa się chwałą i w tej chwale idzie na dno, także jako bohater.
W zasadzie idealny kandydat na to, by wyprostować pierś, zaśpiewać hymn i nabrać w płuca patosu. Tym ciekawsze jest to, że Jacek Bławut tak nie robi.
„Orzeł. Ostatni patrol” czyli czy wymioty mogą być bohaterskie?
Owszem, jego film zostaje poprzedzony intruzem – słowem wstępnym wicepremiera Mariusza Błaszczaka, jeszcze z funkcją pisaną dużą literą, tak wielką jak jego ego. Niby nic, ot zdanie wyrażające uczczenie bohaterów, a jednak do tego filmu pasuje jak peryskop do żeglugi na powierzchni.
„Orzeł. Ostatni patrol” jest bowiem pełen szacunku, ale nie stanowi jedynie standardowej akademii ku czci i rytualnego odpalania rac. Ten szacunek wyraża się w zupełnie inny sposób. Chociaż film oparty jest na wydarzeniach fikcyjnych, szacunek zasadza się na prawdzie.
Prawdzie o tym, jaka to była wojna i służba, z czym zmagali się marynarze i jak prawdopodobnie umarli. Prawda o kończącym się powietrzu, wdzierającym się do oskrzeli chlorze, smrodzie wymiocin i dźwiękach pękającego kadłuba. Prawdzie o bezradności ludzi leżących na dnie w metalowej puszce i czekających na koniec, którego są przerażająco świadomi. Prawdzie o powolnym umieraniu, jakim jest w zasadzie każda służba wojenna.
„Orzeł” Jacka Bławuta jest okrętem bohaterskim, ale patos i głoszone przez polityków cześć i chwała opuszczają jego kadłub jak wypchnięty szasowaniem balast. Ten film jest walką o przetrwanie i walką o marzenia.
„Orzeł. Ostatni patrol” czyli zróbmy coś, tam giną nasi bliscy
Wiosna 1940 roku nie była kolorowym okresem w dziejach Polski. Skapitulowała Francja, która dla wielu była ostatnią nadzieją na pozbycie się niemieckiej agresji i ratunek. Trzecia Rzesza podbiła nie tylko ją, ale i Beneluks oraz Skandynawię. Wielka Brytania jest już osaczona, a niemieckie samoloty i okręty podwodne zaciskają dłonie na jej krtani. W Katyniu wymordowani zostają polscy oficerowie – nie wiemy wtedy tego jeszcze, ale ich zniknięcie jest nader widoczne. Szerzy się terror Niemców i Rosjan. Wygląda to bardzo źle, koszmarnie.
Nim powstaną polskie dywizjony broniące brytyjskiego nieba, nasze okręty są jedynym, co mamy. A ORP „Orzeł” to najlepsze, co pozostało polskiej armii. Mimo tego jego marynarze nie prężą piersi i nie karmią się jałową pychą. Wiedzą, w jak trudnym są położeniu i martwią się o bliskich. Nie wiedzą co z nimi, a zdają sobie sprawę z tego, że mogli zostać już wymordowani w kraju. Jeden z marynarzy nie widział nowonarodzonego synka. Nie na wieści, jest niepokój.
Marynarze ORP „Orzeł” są bardziej ludźmi niż bohaterami. Ich okręt nie jest ideałem, też popełnia błędy i też błądzi bezradnie. Ich służba nie jest pasmem sukcesów i radosnych śpiewów, a morderczą nudą w ogromnym napięciu i dłużyzną, której stawką jest życie.
I to – przepraszam – ma być film bez scenariusza? Film, który fajerwerki i zwroty akcji zastąpił krystaliczną prawdą?
„Orzeł. Ostatni patrol” czyli to już nie rok 1958
Też dziwiłem się Jackowi Bławutowi, że zamierza sięgnąć w fabule filmu po to, czego nie wiemy zamiast karmić się tym, co wiemy i opiewamy. „Orzeł” z 1958 roku, w którym rolę legendarnego, utraconego okrętu zagrał wysłużony już wtedy, ale wciąż czynny jego bliźniak „Sęp” i w którym debiutowali albo rozpoczynali kariery tacy aktorzy jak Jan Machulski, Wieńczysław Gliński, Bronisław Pawlik, Gustaw Lutkiewicz, Henryk Bista, Jerzy Nowak, Henryk Bąk, Janusz Kłosiński, Roman Wilhelmi czy Stanisław Bareja (polecam ich wyłowić z załogi za młodu), mówił właśnie o tym. W nieco zniekształconej fabule pokazywał ucieczkę z Tallinna i zatopienie „Rio de Janeiro” (tu „Rostocku”). Jest hołdem dla „Orła” złożonym w zaledwie 13 lat po zakończeniu wojny.
U Jacka Bławuta jest inaczej. Reżyser nie powtarzał w kółko tego, co znamy – nie pokazał raz jeszcze dania nogi z Bałtyku, chwalebnych kart okrętu. Pokazał jego śmierć. Legendarną, ale tajemniczą. Wyobrażoną, ale przejmującą. Zrobił trochę to, co Andrzej Wajda w „Katyniu”, gdy po prostu pokazał, co się tak naprawdę stało.
Śmierć „Orła” robi ogromne wrażenie. Jest przerażająca, ale i w pewnym sensie piękna, bo też załoga umiera razem, świadoma i bezradna, ale w tej bezradności pogodzona z losem. Śmierć z przepiękną sceną marzenia o zatopieniu „Scharnhorsta” i „Gneisenau” – dwóch niemieckich pancerników, których nazwy polscy marynarze przekręcają umyślnie.
Nie wiemy, czy „Orzeł” rzeczywiście chciał atakować te wielkie okręty. Nie wiemy, czy może kusił go powrót na Bałtyk przez Skagerrak i raz jeszcze duńskie cieśniny. Do domu, by tam zadać Niemcom bobu, skoro mają do tego potężne narzędzie jako może jedyni Polacy na świecie w tamtym momencie. Wszystko to jednak pasuje do marzenia o tym, aby coś móc. Aby nie być bezbronnym w sytuacji, która ma miejsce.
ORP „Orzeł” to potężna broń, jaką Polacy mają w rękach. W zasadzie jedyna, jaka im pozostała. Chcą z niej zrobić użytek. Chcą zrobić cokolwiek, skoro ich bliscy giną. Tak, aby to przerwać, skończyć, aby ich ratować.
Z tym marzeniem idą na dno, a ja przyznam, że chociaż zaginięcie „Orła” jest kwestią powszechnie znaną, to jakoś nigdy go sobie nie wyobrażałem. Nie miałem przed oczami pękającego kadłuba, śmierci marynarzy, miażdżonego ciśnieniem okrętu, który wspominam jako szczyt techniki i szczyt polskiej chwały w czasie wojny. „Orła” widziałem tylko na powierzchni, z jego charakterystyczną sylwetką i powiewającą banderą, a nie jako zdewastowany wrak i pogięte blachy na dnie morza.
„Orzeł. Ostatni patrol” czyli też mi się coś wydawało
Nie jest to deprecjonowanie historii „Orła”, ale jej wspaniałe dopowiedzenie. Subtelne i mocne zarazem, niezwykle wyraziste i jakościowe. Zarazem jest to kino wojenne, jakiego nam brakuje. Takie, które nie czyta podręcznika historii i nie wygłasza ministerialnego przemówienia na wiecu. To sztuka, wyrastająca z prawdziwych i dramatycznych zdarzeń wojennych.
Przeszedłem w kinie podczas tego filmu wiele ewolucji i weryfikacji swych poglądów i założeń. Począwszy od zdziwienia, że Jacek Bławut nie sięga po te znane, chwalebne i legendarne wątki przez owe połacie zwolnienia fabuły aż wreszcie po sposób filmowania. Reżyser sięgnął bowiem po wspomniane bulaje na kiosku okrętu, przez które widać jego wnętrze. Wyciągnął kamerę i zaczął filmować z zewnątrz.
Początkowo zupełnie mi się to nie podobało. Obraz był kiepski, dźwięk jeszcze słabszy i dudniący. Złapałem się wtedy na tym, że znowu chcę mieć coś dosłowne i podane na tacy, że ponownie nie rozumiem. Taki sposób filmowania daje przecież kapitalną perspektywę patrzenia na załogę w jej podwodnym więzieniu. Patrzymy na „Orła” wówczas takiego, jakim był – hermetycznego w swej opowieści i tajemnicy, którą zabrał na dno morza i zniknął z nią bez śladu, odporny na nasze zakusy, by go odnaleźć. Tylko kamera pozwala nam zajrzeć do najwspanialszego okrętu w dziejach polskiej floty, który stał się trumną.
Moja ocena: 5/6
Radosław Nawrot
Paweł
Dzień dobry. Według niektórych historyków Orzeł nie był za mały na Bałtyk a miał walczyć i zatapiać sowieckie pancerniki a nie niemieckie. Tak chwalony niemiecki pacyfista marynista miał z kolei zostać skrytykowany przez niemieckich weteranów wojny podwodnej według których nie było załamania morale niemieckiej broni podwodnej. Film nie jest też do końca zgodny z ostatnimi badaniami historycznymi, gdzie pojawia się hipoteza najpierw uszkodzenia na minie a dopiero potem zatopienia przez aliancki samolot. Z jednym mogę się zgodzić – film to film a nie dokument historyczny. Jednak potencjał aktorski został tutaj zmarnowany. Nawet o wojnie podwodnej można nakręcić film z nerwem – szkoda że Czesi Tobrukiem i innym swoim filmem o lotnikach niczego nas nie nauczyli – no ale wiadomo Polacy nie gęsi…. I tyle na ten temat, bo przynajmniej jedna torpeda w celu by się przydała… Pozdrawiam serdecznie ?