Minus nie dlatego, że w zasadzie w tym filmie jest zero minusów (chociaż to prawda), ale dlatego, że cofamy się dalej niż do korzeni. Najnowsza japońska Godzilla to majstersztyk i absolutna uczta dla tych, którzy znają najstarszy pierwowzór. Dla tych, którzy nie znają – tylko odrobinkę mniejszy. „Godzilla Minus One” także dlatego, że – podobnie jak oryginał z 1954 roku – ten film w gruncie rzeczy wcale nie jest o Godzilli.
„Godzilla Minus One” (Gojira Mainasu Wan)
reżyseria: Takashi Yamazaki
scenariusz: Takashi Yamazaki
w rolach głównych: Ryunosuke Kamiki, Minami Hanabe, Munetaka Aoki, Yuki Yamada, Kuranosuke Sasaki
To w zasadzie jest największy powrót do korzeni filmów o legendarnym potworze, które stały się przez 70 lat (Matko Święta!) jedynie rozrywką i ekranową nawalanko-demolką. Nawet o serialu „Monarch. Dziedzictwo potworów” emitowanym na Apple słyszę, że „za mało tam bójek potworów”, a do tego „to przecież kluczowe”. Otóż bujda, mili Państwo. W historii Godzilli ani nawalanka, ani demolka, ani wreszcie sama Godzilla nigdy nie były w żadnym razie kluczowe. I Japończycy świetnie to wiedzą.
Już podczas analizy zwiastuna dostrzegłem tę scenę. Samotny żołnierz stoi zrezygnowany na wielkim, ciągnącym się po horyzont polu gruzów. Ogromne rumowisko, które kiedyś było wielkim miastem, ale teraz nie został kamień na kamieniu (chociaż w wypadku Tokio sprzed lat lepiej byłoby powiedzieć – papier na papierze; dlatego tak łatwo płonęło). Wszystko zniszczone. Kaiju?
W pewnym sensie. Zależy, jak rozumiemy kaiju. Tego nie zrobiła Godzilla, ale inna wielka siła.
Ta scena jest ważna, bo to scena w wypadku Ishiro Hondy autobiograficzna. Wielki przyjaciel i zarazem uczeń, a także ważny współpracownik wielkiego Akiry Kurosawy, jakim był Ishiro Honda, zaraz po wojnie znalazł się w grupie japońskich jeńców skierowanych przez Amerykanów do odgruzowania Tokio. Strzaskane, zrąbane, starte z powierzchni ziemi przez amerykańskie bombowce (nie Godzillę) przestało w zasadzie istnieć. To wtedy Ishiro Hondy przeżył coś, co zmieniło go na zawsze. Zaczął się mianowicie bać. Skrajnie, ekstremalnie bać.
Tak jak bała się cała Japonia – jeden z wielu krajów, który w czasie drugiej wojny światowej doświadczył nalotów, jakich dotąd świat nie widział, ale jedyny, który doświadczył ich w takiej skali, na dodatek z atakiem atomowym. Guernika była już przeszłością, teraz w jeden wieczór, co tam – w jednej chwili znikały całe miasta. Ot tak.
„Godzilla Minus One” czyli lęki w warunkach powojennych
Akira Kurosawa doskonale rozumiał swego przyjaciela, że wymyślił Godzillę – niszczycielską siłę o tak wielkiej mocy, że trudno ją powstrzymać. Siłę, która pojawia się nagle i obraca wszystko w perzynę. Rozumiał, że w 1954 roku w warunkach wciąż obowiązującej cenzury, która nie pozwalała wracać myślą, uczynkiem i zaniedbaniem do czasów wojny oraz dwa lata po zakończeniu amerykańskiej okupacji Wysp Macierzystych demonem zniszczenia był kaiju.
Potwór tak wielki, że nie sposób wyobrazić sobie większego. Siła tak potężna, że nie wiadomo, co miałoby być większego od niej.
Era zniszczenia, wojny totalnej, era atomu sprawiały, że ludzie bali się potwornie. Nie wiedzieli, co dalej się wydarzy, ale czuli, że druga wojna światowa to nie koniec.
Jest w „Godzilli Minus One” wiele takich pozornie banalnych scen i sformułowań, mówiących o tym, że Japończycy muszą liczyć tylko na siebie, bo rząd im nie pomoże, wojska nie ma (rozbrojone i zlikwidowane), a nade wszystko nie wolno rozgniewać dwóch wielkich potworów tego świata. Ogromnych i groźnych kaiju zwartych w uścisku – Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego.
Te sceny nie są tanim wytrychem przyspieszającym fabułę i łatającym jej dziury. To sceny kluczowe, bo uzasadniają lęk związany z poczucie bezradności i osamotnienia wobec siły zbyt wielkiej, by stawić jej czoła. Lęk przed przyszłością, której nie sposób budować, bo sklecony z ruin dom i tak zaraz obróci się w nicość.
Mówimy o niepewności. Tym jest stara Godzilla. Wielką, nadciągającą niepewnością.
„Godzilla Minus One” czyli poszatkowany świat, patchworkowe relacje
Nie trzeba obejrzeć pierwszej „Godzilli” z 1954 roku, aby w pełni skonsumować „Godzillę Minus One”, aczkolwiek warto, bowiem można dostrzec podobieństwa, nawiązania i przede wszystkim wiedzieć, wobec czego jest to Minus One. Cofamy się bowiem nie tyle do 1954 roku, gdy Godzilla pojawia się po raz pierwszy, ale dalej – do lat czterdziestych, do Japonii bezpośrednio po wojnie, zrujnowanej i zwichniętej. Japonii, jakiej w filmach dotąd raczej nie było. Kraju niemal postapokaliptycznego, w którym ludzie próbują organizować sobie życie na nowo, choćby patchworkowo. Nie jest to jednak takie proste.
Nie tylko dlatego, że wszyscy wciąż się boją, gdyż zagrożenia wraz z końcem wojny nie ustały. Przeciwnie, wzmogły się. Koniec wojny z grzybami atomowymi nad Hiroszimą i Nagasaki na czele stał się zapowiedzią nowej groźby. Tę groźbę uosabiał już w filmie 1954 roku okaleczony wojną profesor Serizawa – twórca tak potężnej broni, że sam się jej obawiał.
Wojna się nie skończyła.
Nie skończyła się również w głowach ludzi. „Godzilla Minus Zero” jest nie tylko opowieścią o targających wszystkimi ranach i traumach – o tym była także pierwotna „Godzilla” z 1954 roku. Natomiast tutaj mamy zagadnienia o wiele dalej idące.
„Godzilla Minus One” czyli pazury śpiącego niedźwiedzia
Jestem zdumiony tym, jak odważny jest to film w ujęciu japońskiej historii, a także historii uniwersalnej dotyczącej – nomen omen – odwagi. Zdumiony, bo pamiętam chociażby swoją wizytą w muzeum w Hiroszimie, które jest placówką wstrząsającą i głęboko pacyfistyczną, ale ani słowem nie zająkuje się o przyczynach tego dramatu. Ani słowa o tym, czym są pazury śpiącego niedźwiedzia, którego obudziło Pearl Harbor. Wojna, jej przyczyny i konsekwencje od lat były w Japonii tematem tabu. Rozliczenie było tabu. Dlatego właśnie powstała „Godzilla”, która próbowała obejść to tabu i jednocześnie nie urazić wszystkich wokół, których należy się bać.
Natomiast „Godzilla Minus One” rozprawia się tabu wręcz bez pardonu. Padają tu sformułowania wręcz oskarżające, o zdradzie, o nieprzygotowaniu, o rzuceniu ludzi na pewną śmierć, o rozpętaniu wojennego piekła bez rozumu i przygotowania. „Kazali nam tylko honorowo umierać, a nie dali żadnej broni” – to wręcz naruszenie dogmatu. Uderzenie w kult honorowej, samurajskiej śmierci jako największego zaszczytu – w odróżnieniu od hańby kapitulacji.
„Godzilla Minus One” czyli byłem kamikaze
Niezwykłe to jest, a przecież na tym nie koniec. „Godzilla Minus One” uderza także z mit kamikaze – najświętszych pilotów samobójców, poświęcających swoje życie w beznadziejnej już walce. Główny bohater zagrany przez młodziutkiego Ryunosuke Kamiki (oklaski!) jest właśnie kamikaze, który stchórzył. A tchórzostwo postrzegane było w obleczonej mitem walki za wszelką cenę Japonii za akt najgorszy, najparszywszy.
To obleczenie mitem walki za wszelką cenę, honorowej śmierci i spartańskiego napisu na grobie jest niezwykle uniwersalne. Dotyczy nie tylko Japonii, ale ona ma znowuż pierwszeństwo w rozprawianiu się z nim jako ta, która poniosła atomową ofiarę i wysłała na śmierć tak wielu samobójców. I rozprawia się z tym mitem.
– Daj mi walczyć. Nie miałem okazji wziąć udziału w wojnie – woła jeden z bohaterów.
– To, że nie brałeś udziału w żadnej wojnie to powód do dumy, a nie wstydu – odpowiada drugi.
Te słowa dźwięczą mi w uszach jako wreszcie postawienie sprawy z głowy na nogi. Uznanie, że przeżyć, przetrwać, żyć dalej to nakaz ważniejszy niż zginąć. „Przeżyj” pobrzmiewa nad tym filmem nader mocno. Podobnie jak i niezwykłe spojrzenie na wojnę, dalej idące niż Trybunał Tokijski.
Atak Godzilli na Tokio i ponowne jego zniszczenie to rzeczywisty koniec wojny, polegający na tym, że tym razem da się zwyciężyć. A da się zwyciężyć właśnie nie ginąc chwalebnie, ale chwalebnie żyjąc i przeżywając. Specyficzna opowieść o triumfie życia nad śmiercią u stóp monstrualnego potwora.
„Godzilla Minus One” demony nie odejdą, trzeba sobie radzić
Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że o ile w „Godzilli” z 1954 roku pobrzmiewa owa maksyma „jeżeli nie zaprzestaniemy prób jądrowych, ona powróci”, o tyle tu brzmi „ona i tak wróci, nie w tym rzecz; rzecz w tym, by stawić czoła lękom”.
Jest w „Godzilli Minus One” wspaniale narysowana relacja przyjacielska, relacja rodzinna i relacja społeczna. Na każdym z tych poziomów ludzie polegają na sobie, a każdy z tych poziomów jest pewnego rodzaju patchworkiem, kolażem, mieszanką tego, co zostało. Wspaniała to konstrukcja, na pozór tymczasowa i nietrwała, a w gruncie rzeczy związana mocnym spoiwem, jakim są wspólne trudne przeżycia. Demony, które nie odejdą, a które trzeba oswajać.
Zwróćmy uwagę, że czoła Godzilli stawiają resztki. Resztki ludzi, resztki sprzętu, resztki budynków i resztki nadziei, jakie zostały po trudnych przeżyciach. To specyficzny rodzaj determinacji.
Te resztki sprzętu stanowią tu osobną symbolikę i zarazem ucztę dla frików. Samolot naszego niedoszłego kamikaze to przecież maszyna kultowa, ostatnia zbudowana przed japońską kapitulacją w 1945 roku, która nigdy nie weszła do walki. Japońskie wunderwaffe (stąd te napisy po niemiecku na siedzeniu). Nie podam co to za samolot, ale dla miłośników lotnictwa to gratka przeogromna.
Krążownik „Takao”, który toczy z Godzilla bodaj najwspanialszą i najbardziej efektowną bitwę tego filmu, to także okręt symboliczny. Ostatni, który został po wojnie. Ostatni rozbrojony, wyprowadzony w morze i zatopiony 27 października 1946 roku. Tu walczy, ten ostatni raz.
Podobnie rzecz się ma z niszczycielami. „Yukikaze” to także demobil, który w 1947 roku przekazany został Chińczykom. Podobnie inne niszczyciele i jednostki, jak chociażby „specjalne łodzie do usuwania min”. Cała ta drobnica, wszystkie te resztki odegrać mają kolosalną rolę w starciu z kolosalnym zagrożeniem.
„Godzilla Minus One” czyli ta Godzilla przeraża
Jest też w „Godzilli Minus One” mnóstwo symboliki zaczerpniętej wprost z filmu z 1954 roku. Ci, którzy znają tamten film, bez trudu ja wyłowią – chociażby scenę na wyspie Odo, scenę z wagonem kolejowym w pysku potwora albo pamiętną scenę z reporterami na dachu wieżowca. One są przeniesione niemal 1:1. Dodam tylko, że reportera na dachu grał wówczas aktor o nazwisku… Tachibana.
No i wreszcie sama Godzilla – potwór, który przeszedł przez 70 lat wiele zmian. Już nie musi go grać żaden aktor w gumowym i ważącym ponoć kilkadziesiąt kg stroju. Już nie jest ona zabawnym stworem broniącym ludzkości przed innymi zagrożeniami ciosami karate. Nie jest żadnym drapieżnikiem alfa na czele armii tytanów. Jest tym, czym była u zarania.
Wraca stara muzyka oraz dawny, słynny ryk potwora.
Jest to jednocześnie najstraszniejsza Godzilla, jaka kiedykolwiek się pojawiła. Nie ma w niej żadnych emocji poza gniewem i wściekłością. Jest przerażająca do głębi, a jej pierwsze pojawienie się na wyspie Odo to doprawdy majstersztyk grozy.
Moja ocena: 5/6
Radosław Nawrot