Gdy raz się zażyje tej przyprawy, nie można przestać. Gdy raz się wdepnie w pustynie, pozostaje się jej więźniem. Druga część „Diuny” jest gigantyczna, większa niż pierwsza, a jednak wszystkiego mi tu za mało. I to nawet biorąc pod uwagę, że to już nie jest film. To ostry kurs na sagę.
„Diuna 2” (Dune 2)
reżyseria: Denis Villeneuve
scenariusz: Jon Spaihts, Denis Villeneuve
w rolach głównych: Timothee Chalamet, Zendaya, Javier Bardem, Rebecca Ferguson, Josh Brolin, Austin Butler, Stellan Skarsgaard, Christopher Walken
Mój siostrzeniec powiedział: „Wujek, to są Gwiezdne Wojny w piaskownicy”. Najpierw myślałem, że trywializuje, ale – i mówię to jako fan sagi Lucasa – co może być bardziej trywialnego niż „Gwiezdne wojny”. Potem zrozumiałem, że chłopak odkrył jednocześnie trzy sekrety tego, z czym się w wypadku zwłaszcza drugiej części „Diuny” zmagamy.
Pierwszy sekret opiera się na chronologii i dla widza kina tego gatunku jest dość oczywisty. George Lucas przedstawił IV epizod „Gwiezdnych wojen” w 1977 roku. „Diuna” już wtedy dawno istniała, ale w formie książkowej. Na ekran przeniesiono ją później. Co zatem było pierwsze – jajko czy kura?
Oczywiście, że „Diuna”. George Lucas zrzynał z wielu źródeł i ona była jednym z nich, jednym z najbardziej chyba płodnych w inspiracje. W wielu fragmentach „Diuna” przenika się z sagą Lucasa, a że ten pierwszy pojawił się na ekranie, efekt jest jasny.
Rzecz jasna, porównanie między „Diuną” i „Gwiezdnymi wojnami” – chociaż oczywiste – jest jak porównanie „Hobbita” do „Silmarillionu”, od którego nieszczęsny rozpocząłem lekturę Tolkiena i który zmiótł mnie z planszy. I podobnie może być z „Diuną”.
„Diuna: część druga” czyli narkotyk w wielu postaciach
Dochodzimy bowiem do sekretu drugiego. Jest nim rozbudowane uniwersum, które stanowi narkotyk samo w sobie.
Przyznaję się bowiem bez nadmiernych tortur, że nigdy nie przebrnąłem przez książkę Franka Herberta. Przepraszam, próbowałem i może jeszcze spróbuję. Nie przebrnąłem i może to rzutować na odbiór filmu, który w wypadku drugiej części z całą mocą mknącego przez piasek czerwia skręcił ku sadze. Sadze, która przecież w oryginale obejmuje jakieś tysiące lat w każdą stronę, więc stanowi rodzaj ruchomych piasków. Albo się w nie wpada, albo nie, a jeśli się wpada, wtedy ekranizacja jest jedynie dopełnieniem. Jest rytuałem diunowego kościoła.
Dla mnie to jedynie film, który jako saga nie stanowi narkotycznej przyprawy zmieniającej ostre widzenie w zachwyt, którego szczerze zazdroszczę. Chciałbym być wyznawcą „Diuny” i chłonąć ją tak, jak chłonąłem „Gwiezdne wojny”. Nie jestem jednak. Powiem więcej – tak złożone uniwersum, jak tutaj i w jakie ten film wkracza wręcz mnie przeraża. Świat „Diuny” jest niezwykle interesujący, z wieloma odniesieniami do świata rzeczywistego, ale wizja sagi rodów na setki lat do przodu i wstecz wywołuje u mnie odruch paniczny.
Wszak „Diuna” w takiej wersji stanowi dla mnie sagę niczym „Gra o tron”. Zamieniamy świat fantasy stylizowany na średniowiecze na świat stylizowany na dawno, dawno temu w odległej galaktyce. Wymieniamy nazwy i pochodzenie rodów oraz intrygi. Tak powstaje kolejna wielka saga, jej mariaże i spiski stanowiące parafrazę koronowanej historii tego świata.
Bardzo szanuję tych, którzy potrafią wejść w taką sagę z całym dobrodziejstwem inwentarza, odnajdują się w niej i rozkoszują nią oraz wszelkimi detalami, a wstępnych i zstępnych recytują bez zająknienia. To musi być kapitalne uczucie. Ja rozumiem „Diunę” po swojemu, najprościej jak potrafię. Mianowicie tak:
„Diuna: część druga” czyli chciwość, wyzysk, kobiety z tylnego siedzenia
Książkowa „Diuna” to świat międzygwiezdnych planet, ale mocno trzymający się rzeczywistych spraw trapiących ludzkość. Jest tu przecież chciwość, z której utkana jest polityka z możliwą fortuną na wyciągnięcie ręki wylaną jako jej fundament. Jest świat, w którym sprawiedliwy podział dóbr musi ustąpić wyzyskowi i okrucieństwu, o ile stawką jest wielocyfrowy zarobek. Jest ręczne sterowanie rękami kobiet. Ta historia o zakulisowych rządach kobiet traktuje je jako formalnie pozbawione władzy, ale w gruncie rzeczy decydujące o wszystkim z tylnego siedzenia. To zatem nie tyle władza co kontrola. Sprawowana przez te mądrzejsze i bardziej wytrzymałe, którym jednak także sprawy w końcu wymykają się z rąk. Bo przesadziły? Raczej nie, dlatego że nie są inne niż reszta, a rewolucja zawsze zjada nie tylko swoje dzieci, ale i swoje matki.
Jest wreszcie narkotyk, który stanowi chyba kwestię najważniejszą. Narkotyk przybierający rozmaite formy. Po pierwsze – przyprawy, która stanowić może drogę ze świata racjonalnego trzymania się piasku ku mistycyzmowi. Po drugie – formę pieniędzy i ogromnych zysków wynikających z niepowstrzymanej eksploatacji bez względu na koszty. Pieniądz jest narkotykiem większym niż jakakolwiek substancja, ale przebija go coś jeszcze. Po trzecie bowiem – narkotykiem jest tu władza, którą łatwo się naćpać. Łatwiej niż miłością, której akurat jest tu tyle, co wody na pustyni.
I gdy już wydaje się, że to wszystko, najwyższy stopień uzależnienia, w drugiej części „Diuny” wchodzi do gry narkotyk większy niż wszystkie przyprawy, pieniądze i władze. To wiara.
„Diuna: część druga” czyli tak było zapisane!
„Nie da się tu przetrwać bez wiary” – mówią o południowych rejonach Arrakis, gdzie żyje się najtrudniej. Wiara przenosi góry, ale przenosi też pomazańców z wydmy na tron. Maluje się najpełniej w oczach Stilgara, granego przez Javiera Bardema – postaci wyglądającej na nawiedzoną, która widzi proroka i spełnienie przepowiedni we wszystkim, co dzieje się wokół.
To tak groteskowe, że można by uznać ową postawę za pastisz. Za rodzaj satyry na wpływ religii na łatwość tworzenia fanatyzmu wokół idei czy osoby. Wszak nie bez kozery tak wiele tu nawiązać do Bliskiego Wschodu. Można by, o ile wykonamy w tym kierunku pewien wysiłek. Wprost bowiem tej satyry nie widzę. Nawet groteskowy Bardem nie jest postacią, którą z całą odpowiedzialnością można potraktować z przymrużeniem oka. W zasadzie nie mam pojęcia jak go potraktować. Cokolwiek napiszę, on i tak krzyknie: „Tak było zapisane! Wypełniło się” niczym w tłumie wyznawców w „Żywocie Briana”.
Usiłuję powiedzieć, że wszystkiego jest mi tu za mało. Wszystkiego, co pozwala mi „Diunę” odczytać jednoznacznie i uznać, że sam nie wpisuję się jedynie w jakiś fanatyczny zakon ludzi konsumujących ją jak narkotyk, ale rozumuję jak widz racjonalny. Za mało mi nawet muzyki Hansa Zimmera – takiej, która równała z ziemią w pierwszej części bardziej niż pociski Harkonnenów.
Za mało wreszcie gry aktorskiej w miejsce egzaltacji, bo do każdego – poza Stellanem Skarsgaardem – chętnie zgłosiłbym szereg uwag o wtórność albo nadmierną jaskrawość. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wszystko to już widziałem – od dworu Harkonnenów przez ich arenę walk, wielką bitwę aż po ostateczny pojedynek o władzę. Imperator, Wysokie Rody, więzy krwi i implikacje po jej mieszaniu, matki wielebne i kielichy z trucizną, wizjonerstwo i złamane serca – to wciąż te same zaklęcia budujące każde takie uniwersum w podobny sposób. Gdzie tu nowości?
„Diuna: część druga” czyli seriale rządza ludzką świadomością
Może na to pytanie jest w stanie odpowiedzieć ktoś, kto „Diunę” zna i czyta w całości (czyli nie ja), a zatem ktoś przygotowany uprzednio do strawienia serialu. Serializm filmów kinowych jest zjawiskiem powszechnym i także narkotykiem. Kto bowiem zaczął, oglądać nie przestanie. To łatwa i pewna ryba, rodzaj wstrzyknięcia pod powieki serum lojalności pieczętującego kontrakt na kolejne wizyty w kinie wciąż i wciąż. Rozumiem to, tak dzisiaj działa kino. To seriale rządzą ludzką świadomością i potrzebami, więc kino nie może być inne, bo nie może być głupie.
To sekret trzeci. Gdy idziesz na tego rodzaje produkcje, nigdy nie dostaniesz niczego skończonego. Jeśli zaczniesz, będziesz chcieć więcej, a dawki będą się rozrastały. Skala urośnie, tak jak urosła w „Diunie 2”, która stanowi wielokrotność części pierwszej. Jest gigantyczna niemal w każdym wymiarze, może poza fabułą, bo tutaj pustynia. Jest jednak gigantycznym widowiskiem, które odbiera oddech jak uderzenie samumu.
A największe są czerwie. Im można by poświęcić w zasadzie osobny wpis, bo czerw to w końcu król pustyni i drapieżnik alfa. To największe monstrum wszech świata, przy którym blednie wszystko, co stworzono i wymyślono. Okiełznanie go to nie jest jakaś tam tresura smoków, to inna półka.
Powiem więc tylko tyle: kontakt z czerwiami zawsze powinien oznaczać śmiertelne niebezpieczeństwo, a nie beztroskie rodeo.
Radosław Nawrot