Lampka się zapala w momencie, gdy uważne oko dostrzeże na ekranie notkę, że film o Bibie Marleyu zrealizowano we współpracy z jego żoną, Ritą (jedna z głównych bohaterek, tak nawiasem). Ja dostrzegłem ją w napisach końcowych. To wiele tłumaczy.
„Bob Marley. One Love”
reżyseria: Reinaldo Marcus Green
scenariusz: Zach Baylin, Frabk E. Flowers
w rolach głównych: Kingsley Ben-Adir, Lashana Lynch, James Norton, Tosin Cole, Anthony Welsh
Wdowa po Bobie Marleyu ma dzisiaj 77 lat. Nie wiem, jak duży był jej wpływ na film Reinaldo Greena, ale zdecydowanie wolę dzieła, w której bohaterowie nie ingerują. Gdy zachowują się jak Elton John przy okazji „Rocketmana”. Wtedy jest większa szansa na coś interesującego.
„One Love” to bowiem powiastka o człowieku, który tak ukochał pokój, że aż o nim śpiewał. I tak uwierzył w Jah, że aż nie zoperował sobie palca z nowotworem (Rastafari wierzą w jedność ciała, więc amputację odrzucają). To biografia jamajskiego króla reggae, którą dobrze znamy. Bob Marley jest jednym z tych przedwcześnie zmarłych muzyków, którzy kształtowali świat i muzykę w latach siedemdziesiątych. Jego wpływ na historie ludzkości jest może przeceniany i był mniejszy niż to, co pokazano w filmie, ale jednak był znaczny.
„Bob Marley. One Love” czyli świat punka, świat reggae
Nawiasem mówiąc, to moje ulubione sceny w „One Love” – gdy Bob Marley z towarzyszami trafiają do londyńskiego klubu, gdzie gra punkowa kapela w stylu The Clash czy Sex Pistols, a rozpaleni ludzie kręcą się w pogo tak, jakby chcieli wyrzucić cały zastany świat na orbitę. Mamy 1977 rok, to doskonałe zderzenie, o którym Bob Marley mówi, że pogujący punkowcy z Wielkiej Brytanii są zbuntowani, ale ich bunt nie ma kursu ani kształtu. A chwilę potem londyńska policja zatrzymuje go, bo tak. Bo może.
To malownicze sceny, a jednocześnie pokazujące sytuację, w jakiej Bob Marley i jego reggae zastali Europę (swoją drogą, proszę zwrócić uwagę, jak tournée omija Europę za żelazną kurtynę). Sek w tym, że Europa nigdy nie była celem i nigdy nie stanowiła punktu odniesienia. Bob Marley myślał o Afryce i dążył do Afryki, co zresztą jest spójne z myśleniem Rastafari na gruncie „Back to Africa”. Afryka stanowi tu rodzaj Edenu i Ziemi Obiecanej, do której rastafariańscy muzycy Marleya podążają. To jakaś tam idea, która nie znajduje ucieleśnienia. O tym, że Bob Marley w końcu w Afryce zagrał dowiadujemy się w zasadzie z napisów końcowych, mówiących że tuż przed śmiercią, w 1980 roku dotarł do Zimbabwe, by koncertem uczcić fakt upadku rasistowskiej Rodezji.
„Bob Marley. One Love” czyli Jamajka nie taka znowu smile
Napisy końcowe… i początkowe, dodajmy. Zmora wielu filmów, ale zmora, która wiele nam o filmie mówi. Im bardziej są rozbudowane, tym film prawdopodobnie jest słabszy. Tym mniej był w stanie powiedzieć i dopowiedzieć. Tutaj rozbudowane są bardzo, nie tylko oddające cześć, ale wyjaśniające, o co w zasadzie w „One Love” chodzi.
Bo z samego filmu nie do końca się tego dowiemy. To znaczy, dzieło jest dość klarowne i proste. Na szczęście nie rzuciło się na głęboką wodę, by pokazać całą biografię muzyka, co w wypadku filmów jest pomysłem zawsze absurdalnym. Tu skupiamy się na pewnym wycinku między 1976 a 1978 rokiem, a zatem między jednym koncertem Boba Marleya na rodzinnej Jamajce, a drugim. Jamajce pogrążonej w chaosie, przypominającej dzisiejsze Haiti.
Koncert „Smile Jamaica”, który Bob Marley chciał zorganizować w Kingston w grudniu 1976 roku, jest tu przedstawiony jako wyciągnięcie ręki w stronę pokoju i pojednania. Próba wyjścia między strzelające do siebie polityczne gangi, by rzecz „bracia, dajcie spokój”. Bob Marley powiada w filmie: „Nie staję po żadnej z politycznych stron”, czym nam troszeczkę nakłamał. W rzeczywistości koncert miał być ewidentnym wsparciem dla Michaela Manleya i jego Ludowej Partii Narodowej, stąd zresztą wynikłe z jego powodu komplikacje. Bez zrozumienia tego nie pojmiemy całego biegu wydarzeń.
Nie pojmiemy także bez odpowiedniego kontekstu, dlaczego Rastafari (nie lubili używania końcówki –izm, mówilo „no ism, no schism”) widzieli wybawienie i jedynego prawowitego króla świata w etiopskim cesarzu Hajle Syllasje I, kojarzącym się nam z twórczością Ryszarda Kapuścińskiego. Równie dobrze można by nawiązać do Liberii, państwa wolnych ludzi czy innych afrykańskich państw, które pasują do tezy. W ujęciu Rastafari to jednak Etiopia była prawowitym spadkobiercą biblijnego króla Dawida, jego czarnych potomków. To królestwo Salomona i Saby, na gruncie którego powstała Etiopia okazało się tożsame z Ziemią Obiecaną. Nie Galilea czy Judea, ale właśnie Abisynia.
„Bob Marley. One Love” czyli fioł na punkcie cesarza Etiopii
Trochę to dziwne, gdy patrzymy na fascynację Hajle Syllasje I dzisiaj, z perspektywy jego końca, demaskującego jedynego sprawiedliwego i prawowitego króla świata, pogromcę faszystów Mussolliniego i niezrównanego propagatora równości ras jako człowieka zmieniającego się w dyktatora, którego rządy w konsekwencji doprowadziły do terroru i ludobójstwa w wykonaniu Mengistu Hajle Meriama. Cesarz sam używał wobec siebie określenia Wybraniec Boży, nawet gdy deptał autonomię Erytrei i prowadził kraj do gospodarczej katastrofy.
„Póki filozofia, która wywyższa jedną rasę, a inną poniża, nie zostanie ostatecznie i permanentnie skompromitowana i porzucona, póki nie będzie już obywateli pierwszej czy drugiej kategorii jakiejkolwiek narodowości, kiedy kolor skóry człowieka nie będzie miał większego znaczenia niźli kolor jego oczu i kiedy podstawowe prawa człowieka będą jednakowo gwarantowane dla wszystkich bez względu na rasę; dopóki ten dzień nie nastąpi, marzenie o światowym pokoju i światowym poczuciu obywatelstwa oraz o rządach światowej moralności nie pozostanie niczym więcej jak krótkotrwałą ułudą, tropioną, ale nigdy nie osiągniętą.” – przemawiał etiopski cesarz na forum ONZ i te słowa Bob Marley spopularyzował w przeboju „War”.
Przeboje brzmią w „One Love” i to także jedna z ciekawszych warstw filmu – proces ich powstania, schemat improwizacji. Znacznie gorzej, by nie powiedzieć, że wręcz żałośnie wypada realizacja. Ten film i ten Bob Marley są zupełnie pozbawione charyzmy. Muzyk w wersji Kingsleya Ben-Adira jest jeszcze jako tako interesujący poza sceną, ale gdy na nią wchodzi, czar pryska. Staje się nijakim, płaskim muzykiem jakich wielu i nie wiadomo w zasadzie, czym porywa tłumy. A czy to aby nie jest najważniejsze, by ową charyzmę gwiazdy zrozumieć?
„Bob Marley. One Love” czyli o, Dżamajka pipol, Afrika mastbi fri
Więcej widzę jej w otoczeniu Boba Marleya na Jamajce, zgromadzonym wokół ognisk i idei, zanurzonym w dredach i niezwykłej mowie, którą się rozkoszowałem. Ten jamajski angielski brzmi to fantastycznie, łechce ucho i jest niewątpliwą ozdobą filmu. Proszę się wsłuchać w patois, to wisienka na torcie.
W kwestii otoczenia Rita Marley odgrywa bardzo istotną rolę, chociaż fakt, że współpracowała w tworzeniu filmu sprawia, że nie do końca tej interpretacji ufam. To ona jest szyją kręcącą Bobem Marleyem, jego artystyczna gandżią. To na jej tle muzyk wypada jako osoba niezwykle płaska, naiwna i miałka, co zresztą żona nie omieszkała mu wygarnąć. Podśpiewująca w chórkach Rita Marley jest istotą rzeczy, nie Bob.
„One Love” sprawia wrażenie filmu milutkiego, bezproblemowego, po którym wszyscy chcą się chwycić za ręce, aby wojny nie było, nie było już więcej. Jest jednak przy tym chaotyczny. Retrospekcje mi nie przeszkadzają, są bardzo czytelne i tylko widz roztrzepany się w nich pogubi, ale chaotyczna jest cała ta opowieść. Nie wiemy bowiem, dlaczego i co w konsekwencji. Zachwiane są związki przyczynowo-skutkowe, a Rastafari podana jest tu na tacy jak dogmat. Jak rodzaj odurzenia i tez wchłanianych bezrefleksyjnie wraz z dymem jointa. Którego to zresztą jointa jest tu jak na – nomen omen – lekarstwo, co zapewne wiąże się z ostrożnością twórców filmu, by narkotycznego edenu nie promować. Val Kilmer w „The Doord” zanurzał się w tym świcie, ten niemal od niego stroni.
Radosław Nawrot