NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Mickey 17” czyli jak to jest umierać tyle razy

Bez trudu można czytać tę opowieść z przyszłości (2054 rok) i kosmosu czy też innej planety jako historię teraźniejszą, tu i teraz i trzymającą się mocno Ziemi. Łatwo znaleźć tu Trumpa, całą masę bałwanów współczesnego świata, krytykę rozwydrzonego kapitalizmu, zachłanności i ignorancji. Odszukać bycie jedną osobą w wielu wersjach. A jednak coś w tym filmie nie zagrało, coś jest tu niesłychanie wręcz topornego. Myślę, że tym czymś jest karykatura.

„Mickey 17”

reżyseria: Joon Ho Bong
scenariusz: Joon Ho Bong
w rolach głównych: Robert Pattinson, Naomi Ackie, Mark Ruffalo, Toni Collette, Anamaria Vartolomei, Steven Yeun


Jest to bowiem film karykaturalny. Przerysowania widać wszędzie, ale chyba najdobitniej w scenach z udziałem Marka Fuffalo i Toni Collette – wielkiego przywódcy i pierwszej damy, którzy stoją za wyprawą na nową planetę. Przerysowania celowe, które miały być – zdaje się – siłą tego filmu. Ostatecznie chyba stały się słabością.

„Mickey 17”

To jest bowiem wyprawa przegrywów. A jeżeli nie chcemy używać tego słowa, to w warunkach politycznego wymiaru „Mickey 17” należałoby powiedzieć – niezadowolonych, niedopieszczonych, rozczarowanych, kontestujących. Takich typowych wyborców, którymi się pogrywa niemal w każdej kampanii w każdym zakątku świata. Jest bowiem „Mickey 17” filmem w gruncie rzeczy głęboko politycznych, w każdym razie o polityce.

Ta wyprawa przegrywów jest kierowana przez przegrywów. To przywódca, który – jak się dowiadujemy – poprzegrywał ostatnie wybory jak leci, a jednak chce być wielki. Czuje się wielki. Uważa, że powinien być wielki, razem ze swoją pierwszą damą, która konstruuje odjechane sosy niczym influencerka. I za tym przegranym, niedoszłym przywódcą podąża owa armia kreująca się na odkrywców. Ci, których nazwiska wyryte mają zostać w  kamieniu, których sławić mają pieśni jako przełomowych.

Albo bowiem jesteś przełomowy, albo cię nie ma.

„Mickey 17” czyli masz słabe karty to przewracasz stolik

Zwróćmy uwagę, sami się proszą. Błagają politycznego kundla, by mogli do niego dołączyć. Opowiadają głodne kawałki, by tylko znaleźć ucieczkę od tego, co nie wyszło. Rozdać karty na nowo. To doskonała metafora współczesnej polityki, która ma być kopniakiem wywracającym stolik. Jeżeli masz bowiem słabe karty, to przestajesz grać. Wywracasz stolik i rozdajesz na nowo. Reset – jakże modne słowo.

Tu mamy wyprawę kosmiczną lecącą po reset. Po nowy świat, który zostanie urządzony na ludzki, ziemski, by nie rzec – przyziemny sposób.

„Mickey 17”

Południowokoreański twórca Joon Ho Bong zbierał już zaszczyty za kpinę z twardego kapitalizmu w „Parasite”. Tu wyśmiewa go także, ale zarazem pokazuje jego głupotę i autodestrukcję. Nie mamy tu jednak do czynienia z sytuacją taką jak w „Parasite”, tutaj własnościowe podejście do świata ma szerszy kontekst i  jest na dodatek groźne. To merkantylne zawłaszczanie, biznes widziany wszędzie i kasa tryskająca choćby i z obciętego ogona kosmity.

Kontekst szerszy, ale przez to słabszy. „Parasite” jest opowieścią bardziej konkretną, uderzająca bezpośrednio swoją wymową. Z kolei „Okja” tego samego twórcy to także dużo bardziej bezpośrednia historia o zachłanności kapitalistycznych koncernów. „Mickey 17” najbardziej chyba z twórczości Koreańczyka przypomina „Snowpiercer. Arkę przyszłości”. Tu też mamy ludzi w zamkniętej przestrzeni, zdanych na siebie i wszechmocną władze kapitału.

„Mickey 17”

„Mickey 17” czyli mnóstwo Robertów Pattinsonów

Robert Pattison dostał w „Mickey 17” doskonałą okazję do pokazania się w całej okazałości w wielu rolach. Wciąż gra siebie, ale zmultiplikowanego. I – jak sam mówi – za każdym razem jest inny. I za każdym razem inaczej umiera. Mickey spokojny, Mickey agresywny, Mickey przebojowy, Mickey pizdeczka, sporo tego. Za każdym razem Robert Pattison może pokazać cały swój kunszt, a wielokrotnie może to robić jednocześnie.

I daje sobie radę. Zresztą już dawno zatrzaśnięta została szuflada po „Zmierzchu” i dawno już aktor wydostał się z kajdan, jakie nałożyła mu rola świecącego wampira w horrorze-romansidle dla młodzieży. „Twój na zawsze”, „Woda dla słoni”, „Lighthouse”, nawet przecież „Batman” wyzwoliły go z tego wiele lat temu, pokazując nam że to aktor o wielkich możliwościach. Ten film tylko to potwierdza, bo to trochę tak, jakby Robert Pattinson zagrał kilka ról w wielu filmach.

„Mickey 17”

Dalej jest już gorzej. Odnotować warto kolejny ciekawy występ młodej rumuńskiej gwiazdy Annamarii Vartolomei, którą kojarzymy z „Hrabiego Monte Christo”. Ona i dynamiczna Naomi Ackie dodają filmowi sznytu emocjonalnego, ale już Mark Ruffalo raczy sobie robić jaja. To nawet nie jego wina, bo taką ma rolę. Z tą fryzurką, nałożonymi zębami i opalenizną jest jednym z tych politycznych dupków, których aspiracją jest władać wymyślonym światem. Typ pustaka z wielkim ego, który jednak jest w stanie gestami, minami i obietnicami jednać sobie lud. I jest w tym dobry. Jasne, rozumiem – tak miał zagrać i gra. Jest to jednak rola tak przerysowana i groteskowa, że bardziej wygląda na idiotyczną niż udaną. Z całym szacunkiem, rola Toni Collette również, chociaż ona oczywiście jak zwykle gra na najwyższym poziomie. Dostała karykaturę, więc szczerzy w niej zęby.

„Mickey 17” czyli merkantylny stosunek do świata

„Mickey 17” w swej opowieści o odczłowieczeniu, zepchnięciu ludzi do roli dostarczycieli, zastępowalnej papki ma nawet sporo racji i niesie ciekawie przesłanie, ale robi to właśnie w karykaturalny sposób. Za bardzo przerysowany, przez co traci siłą przekazu. Zaczyna się rozjeżdżać, kuleje, dochodzi do farsy, która przybiera szczególnie dotkliwe rozmiary w chwili spotkania z mieszkańcami nowej planety. Trochę obrzydliwe, trochę maskotkowate paskudy stanowią kontrapunkt do tego, co niesie z sobą człowiek i niesie ludzkość. Relacja z nimi zdradza prawdę o nas, o władzy i biznesie. Paskudy przypominają stwora z filmu „Okja”, są ofiarami ludzkich postępków. Nawet tu jednak „Mickey 17” jest bardzo nierówny i nie potrafi wciągnąć na tyle, aby przyjąć te historię jednoznacznie, albo serio, albo zupełnie niepoważnie.

„Mickey 17”

Jest przy tym rozwlekły do przesady i sceny z Markiem Ruffalo udającym się pomiędzy paskudy z przemówieniem są już trudne do wytrzymania. Niepotrzebne, rozcieńczające, wykańczające ten film metodycznie.

Opowieść o kopiowaniu samego siebie ma w sobie wielki potencjał. Czytana ściśle politycznie, do czego skłania kontekst filmu, mówi nam o jałowości tego, co opakowane jest jako wielkie i szumne idee, a jednocześnie mówi sporo o braku konsekwencji. Tu nikt ich nie ponosi, co zwalnia z wszelkiej odpowiedzialności. Taka jest dzisiaj wielka polityka z wielką gębą frazesów – nie baczy na konsekwencje.

Ten potencjał nie zostaje jednak wydobyty z „Mickey 17” właśnie z uwagi na potężne przerysowania, które mocno skręcają w stronę nachalnego dydaktyzmu. On też jest zmorą dzisiejszych czasów.

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound