NAPISZ DO MNIE!
Kino

„28 lat później” czyli memento mori, bo żyjesz

Kiedy od czasów George’a Romero minęło prawie pól wieku, wszystko o zombie zostało już powiedziane i pokazane i każdy kolejny film jedynie raz jeszcze wstawał z grobu, wjechał na to wszystko Danny Boyle ze swoim „28 dni później”. Ożywczym (nomen omen), ciekawym, innym, mocno brytyjskim, wspaniałym po prostu. Jednym z najlepszych postapokaliptycznych filmów w dziejach. Od tamtej pory minęły 23 lata, czyli „28 lat później”…

„28 lat później” (28 Years Later)

reżyseria: Danny Boyle
scenariusz: Alex Garland
w rolach głównych: Alfie Williams, Jodie Comer, Aaron Taylor-Johnson, Ralph Fiennes, Jack O’Connell


To tak gwoli uporządkowania – angielski reżyser Danny Boyle (choć wydawać by się mogło, że szkocki; ale nie) nakręcił w 2002 roku znakomite „28 dni później”, a potem doszło „28 tygodni później” (po pięciu latach, już w reżyserii Hiszpana Juana Carlosa Fresnadillo). Miesiące pomijamy i teraz wkracza „28 lat później”. Całość zamyka się w niespełna ćwierćwieczu (szkoda, że twórcy nie dotrzymali dyscypliny dat).

„28 lat później”

Jesteśmy coraz więc później od wybuchu wielkiej epidemii spowodowanej przez tajemniczego wirusa, który zmienia ludzi w coś w rodzaju zombie. Coś w rodzaju, gdyż nie są to klasyczne żywe trupy w rozumieniu kina George’a Romero. Ci ludzie nie umierają, ale wirus zmienia ich mózg w papkę, a ich samych – w mordercze, agresywne istoty. To agresja jest istotą choroby.

Ponieważ minęło 28 lat, to owe chore istoty mają już wiele modyfikacji i w jakimś sensie ewoluują. Powstają ich zdziczałe społeczności, co samo w sobie jest koncepcją dość interesującą, prowadzącą nas w kierunku Jonathana Swifta i jego „Podróży Gulliwera”. A jednak mimo tej ciekawej koncepcji mam wrażenie pewnego przekombinowania a la „Obcy” i bardziej przemawia do mnie jednak prosta teoria z pierwszej części – kto się zaraża, nabiera czerwonych oczu, staje się po prostu agresywną maszyną i atakuje. Bez kombinowania, cudowania, jakichś podgrup i odmian.

Pamiętacie scenę z księdzem w „28 dni później”? Dla mnie klasyka zombie horroru. Klasyka kina grozy.

„28 lat później” czyli Wielka Brytania znowu w izolacji

Im dalej jednak w las, im dłużej to trwa i im więcej części się kręci, tym więcej trzeba pokombinować. „28 lat później” krawędziuje na granicy przekombinowania, ale na szczęście nie tak często tę granicę… czy też raczej groblę przekracza. To o tyle ważne, że i ten dreszczowiec, i cała ta seria są dość eksperymentalne. Nowatorskie.

„28 lat później”

Owszem, opierają się na nie nowej koncepcji stworzenia z wyspiarskiej Wielkiej Brytanii rodzaju więzienia, odgrodzonego od reszty świata już nie tylko morzem, ale także kordonem sanitarnym okrętów, samolotów, wojska. To nie jest nowe, już w „Fungusie” izolacja Wielkiej Brytanii, stanowiąca przecież fundament jej historii, stała się jej przekleństwem w ujęciu literatury i kina grozy. Wielka Brytania ma wszak naturalne walory i parametry do tego, by być areną podobnych historii w stylu epidemia, izolacja, kwarantanna, więzienie. Większe niż Stany Zjednoczone, Chiny, Polska, reszta świata.

W serii, którą stworzył Danny Boyle, świat istnieje. Nie wymarł, nie zachorował cały, nie mamy do czynienia z ostatnimi niedobitkami rodzaju ludzkiego. Świat funkcjonuje w zasadzie normalnie, a choroba szerzy się wyłącznie w Wielkiej Brytanii trzymanej na dystans rakietami i działami okrętów flot całego świata. Odciętej tak, jak planowały to U-booty podczas dwóch wojen światowych. Życie nie jest jednak tak zdyscyplinowane jak wojsko, wystarczy, że coś się zepsuje, zatonie, ktoś się przedrze.

„28 lat później” czyli Szwedzi z zupełnie innego świata

Zaskoczył mnie wątek ze szwedzkimi żołnierzami, którzy wbrew własnej woli trafiają do tej zakażonej Wielkiej Brytanii. Mieli patrolować jej wybrzeża, no ale… Zaskoczył mnie, gdyż jest taki krótki i niezbyt wykorzystany. A to wątek kapitalny. Wyobraźmy sobie – przez 28 już lat Wielka Brytania jest izolowana; większość jej mieszkańców zginęła albo choruje, a nieliczni zdrowi muszą radzić sobie sami, dlatego tworzą twierdze, kolonie, komuny i mini społeczności o atawistycznych i archaicznych strukturach. Wielka Brytania jakby cofa się w cywilizacyjnym rozwoju, sięga do korzeni i do pryncypiów przetrwania, jako że nowoczesna technika nie zapewni jej ocalenia. Na nic jej czaty GPT, smartfony i inne bzdury, gdy wokół zakażeni. Nawet karabin nie okazuje się tak skuteczny jak stary, dobry łuk. Brytyjczycy zatem, w tym wypadku Szkoci, wracają do punktu wyjścia. Są łucznikami jak Robin Hood, polują jak w Sherwood, dzielą się jak dawne celtyckie plemiona i mają swoich druidów, którzy wróżą z kości.

„28 lat później”

I na to wszystko trafia tu jakiś – dajmy na to – Szwed, który jest z innego świata. Świata komórek, zasięgów, nowoczesnej broni i łączności. Po 28 latach rozjazdu rozwoju ludzkości w dwóch różnych miejscach Europy mówi inaczej, zachowuje się inaczej, rozumuje inaczej. Wszystko, co wziął z sobą z cywilizowanego i rozwiniętego świata jest imponujące, ale niewiele znaczy wobec wyzwań tak fundamentalnych jak przetrwanie.

No przecież to jest kapitalne! Dlaczego Danny Boyle nie poszedł mocniej tym tropem?

„28 lat później” czyli do epidemii można się przyzwyczaić

No nic, nieważne. Poszedł gdzie indziej. Jego film nie jest już klasyczną opowieścią o rozwoju i skutkach epidemii. Choroba nie jest tu żadną sensacją, nawet nie do końca jest lękiem. Po 28 latach stanowi taki sam element codzienności jak mycie zębów i letnia burza z piorunami. Żyje już wiele osób, którego innego świata nie znają. Są jak wojownicy Mad Max, wychowani w apokalipsie i bez wiedzy, że istnieje coś poza nią. Nie wyrywają się już do zdrowego świata, raczej starają się jak najskuteczniej funkcjonować w chorym.

O ile to rzeczywiście on jest chory…

„28 lat później”

„28 lat później” nie tworzy więc jednolitej, zwartej fabuły przygodowej. Owszem, mamy tu standardowe emocje związane z koniecznością podjęcia pewnych wyzwań, udania się gdzieś i po coś, wejścia w mroczny las niebezpieczeństw. To oczywiste, bez tego nie byłoby filmu, gdyby wszyscy tkwili za murami. Jednakże fabuła nie jest jednolita nawet pod względem formalnym. W pierwszej fazie to w zasadzie rodzaj kolażu, w którym Danny Boyle rozwija wiele technik, także retrospektywnych, alternatywnych czy metaforycznych. Opowiada metaforami w postaci krótkich ujęć, fleszy, rozbłysków – to jest ciekawe, nowatorskie, jakieś. Nie ogląda się tego łatwo, ale dzięki temu nie dostajemy kolejnego filmu o żarłocznych zombie, przed którymi się zwiewa. I dobrze, bo zombie jest w światowym kinie tak wiele, że chwilami można się poczuć, jakby istotnie nas otaczali i jakbyśmy istotnie wielokrotnie przeżyli już ich zmartwychwstanie.

„28 lat później” czyli jeśli się zamkniesz, już po tobie

Memento mori – powtarza Danny Boyle, powtarzają jego bohaterowie (niezwykły Ralph Fiennes), ale owo memento mori ma w tym dziele wielorakie znaczenie. To nie tylko zagrożenie ze strony krwiożerczych bestii z lasu i otwartych łąk, ale zagrożenie niesione przez samo życie. Autodestrukcja rozumiana tutaj bardzo dosłownie.

„28 lat później”

To wychodzi naprzeciw tego, co widzieliśmy zarówno w „28 dni później”, jak i po części w „28 tygodni później”, kiedy to największymi wrogami ocalałych nie są ci zakażeni, ale oni sami. Nie to co na zewnątrz, a w środku enklawy. Tutaj zaś owe to, co wewnątrz jest jeszcze dosłowniejsze.

Danny Boyle układa swoją fabułę jak piramidy z czaszek, co ma bardzo mocne i niełatwe skojarzenia. Te obrazy z udziałem wyjodynowanego Ralpha Fiennesa przywodzą na myśl średniowieczne i renesansowe przedstawienia wielkich epidemii, które niegdyś nękały świat jak otwarta czeluść piekieł. Jest tu i groza, i szczypta obrzydliwości, ale też jakiś podskórny, niesamowity szacunek. W dobie filmów grozy, dzieł o zombie, gdzie istoty zakażone stają się zarazem zakażone wirusem odczłowieczenia, on kręci coś takiego, z pieczołowitością dla każdej z ofiar. To wygląda trochę jak teza, że nie ma śmierci gorszej i lepszej, mniej ważne i ważniejszej, nawet na ekranie kinowym. I że śmierć ma także swoją jakość, swoje warunki i może być świadoma. Taka śmierć, która jest dobrowolną rezygnacją, chociaż bynajmniej nie samobójczą.

„28 lat później”

Było kilka momentów, gdy myślałem, że granicę przekroczymy, że film stoczy się w przepaść, spadnie z grobli, stanie się jadowicie zakaźny i nie do wytrzymania. W żadnym jednak tak się nie stało, za to w każdym kroczył on jako apoteoza życia wbrew wszechobecnej i akceptowalnej śmierci, z niezwykłymi rolami Ralpjha Fiennesa, Aarona Taylora-Johnsona czy wreszcie Jodie Comer, którą pamiętamy z „Ostatniego pojedynku”, a tu gra kobietę na wskroś ludzką w nieludzkim świecie. Wreszcie z tym piekielnie zdolnym młodym Alfie Williamsem. Mam przeczucie, że jeszcze o nim wielokrotnie usłyszymy.

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound