Reklamy tego filmu krzyczą jak fajerwerki Abu Dhabi. Strzelają światłem, zwisają z budynków, wszystko musi być wielkie, z rozmachem i głośne. Ryczące setkami koni mechanicznych i milionami dolarów. O historię mniejsza. Kino jest jedną z ostatnich ostoi świata bez taniego poklasku, świata bez instagramerskiego tokowania, ale do czasu. „F1” pokazuje już, że dzieła, w których nie ma za grosz historii, też zarobią.
„F1” (F1: Movie)
reżyseria: Joseph Kosinski
scenariusz: Ehren Kruger
w rolach głównych: Brad Pitt, Damson Idris, Javier Bardem, Kerry Condon, Tobias Menzies, Sarah Niles
Świat przecież w sporej mierze składa się nie z widzów, nie czytelników, ale followersów. Nic dziwnego, że i „F1” idzie kursem prolajkowym. To prosty wręcz pomysł, by zrobić pokaz slajdów, znanych twarzy, migawek, rzucić ludziom takie slajdy i fragmenty jak ochłap, a zalajkują. Na pewno zalajkują. Przecież wszędzie i zawsze tak robią.

Czy zatęskniłem za czasami, gdy miałem piórnik z Ayrtonem Senną, a kolega z ławki w podstawówce – z Alainem Prostem i potrafiliśmy się o to kłócić? Pewnie, że tak, zwłaszcza że ani Ayrtona Senny, ani kolegi z podstawówki już nie ma. Czy zatęskniłem za „Wyścigiem” z Danielem Brühlem i Chrisem Hemsworthem o prawdziwej rywalizacji Niki Laudy z Jamesem Huntem? Pewnie, że tak, zwłaszcza że obu nie ma.
To nie jest tani sentymentalizm, ale tęsknota za historiami stojącymi za tym wszystkim. Prawdziwymi czy nie, na gruncie kina nie ma to żadnego znaczenia. W „F1” zresztą pomysłem jest pomieszanie świata rzeczywistego z fikcyjnym i wypuszczenie na tor fikcyjnych bolidów fukcyjnej stajni i dwóch fikcyjnych kierowców, którzy walczyć mają z zawodnikami na wskroś współczesnymi – Lewisem Hamiltonem, Maxem Verstappenem (który tam się im nawet odgraża), Georgem Russellem czy Charlesem Leclerkiem. Zresztą oni pojawiają się nie tylko jako umowne punkty w swych bolidach, ale wpadają od czasu do czasu na ekran, by poklepać po ramieniu albo rzucić coś tam, jakieś słówko, ostatecznie oblać się szampanem. Wtedy możemy zakwiczeć z zachwytu.
„F1” czyli pojawili się idole, szaleństwo
Bo w gruncie rzeczy chyba o to chodzi. To pojawienie się czy nawet wymienienie Hamiltona, Verstapena, Russella, Leclerca i innych ma większe znaczenie niż cała ta opowieść. Marketingowo na pewno. „F1” jest jedynie marketingowy. Tu równie często jak strzelają fajerwerki, tak pojawiają się kryptoreklamy i lokowania wszystkich produktów Formuły 1. Wiem, trudno je byłoby wyeliminować, gdy koncept zakładał kręcenie filmu podczas prawdziwych wyścigów F1. Dzięki temu gładko można znaleźć się we wspaniałym Abu Dhabi z jego szkłem, wieżowcami i blichtrem, z jego szpanem i przepychem. Można wtedy zrobić jeśli nie greenwashing, to motowashing.
Skoro jest czekolada dubajska, ktrą wszyscy chcą, to będzie i taki film. Też go wszyscy będą chcieli.

Bo przed „F1” nie da się uciec. Brad Pitt jest wszędzie, zwisa z budynków i miga w telewizji. Podlany tempem, doprawiony rykiem silników i podany z opowieścią jaki to przełomowy i niesamowity film, musi odnieść sukces. Jest na niego skazany. To scenariusz tak oczywisty jak, ten w filmie.
Każdy pewnie pójdzie nie tyle obejrzeć, co zalajkować. Pójdzie, żeby być na bieżąco. Pójdzie, bo takie są trendy, a przed nimi nie można uciekać. A gdy się nie ucieka, to się je wyznacza. I mamy pełne okrążenie arabskiego toru.
„F1” czyli uczeń zdemolowanego mistrza
Uspokajam Państwa, film jest dwuipółgodzinny, ale można spokojnie wyjść na siku. Nie wydarzy się nic, czego byśmy nie przewidywali, że się wydarzy. „F1” jest do bólu oczywisty, do tego stopnia, że nawet wypadki są tu oczywiste. Główny bohater musi być po wypadku, bo na nic ciekawszego twórcy scenariusza nie wpadli. Przy czym jego wypadek sprzed lat, z Grand Prix Hiszpanii nie jest przyczynkiem do niezwykłej opowieści o niechęci przekształcającej się w podziw jak w „Wyścigu”. Tu jest to przyczynek do starej jak świat opowieści o powrocie złamanego, pijącego gdzieś w pubach mistrza, by nauczył ucznia i może jeszcze poświęcił się dla niego, jak trzeba.

Kiedyś każde kino klasy B lat osiemdziesiątych było tak skonstruowane, czy mówiło o boksie, czy o karate albo kung fu, czy o czymkolwiek. Takie płaskie, płytkie spojrzenie na sport, jakby był nowelką albo tanim romansidłem z dziedziną życia, w której porażka i zwycięstwo sięgają znacznie głębiej, do kości.
Zresztą zwróćmy uwagę na szereg obecnych tu scen balkonowych, na których Brad Pitt uzewnętrznia się i opowiada, dlaczego wrócił. Przyznam, że się nieco wyłączyłem, bo straszny to bełkot, który streszcza się do „bo to kocham”. No ok, ale to wiemy. A coś więcej? Nie ma więcej, scrollujemy dalej.
„F1” czyli „odłóż ten telefon”. I odkładam
„F1” w ogóle ma tendencję do spłycania wszystkiego, za co się weźmie. Relacji między starym a młodym, ich wzajemnej pychy i pogardy podszytej przecież lękiem (gdzie on tu jest, do diabła?), bo mamy do czynienia z dwoma postaciami, które musza odczuwać lęk. No ale go nie widzimy.

Spłycone jest nawet to współczesne życie w komórce i świecie alternatywnym, gdzie followersi i odbiór w mediach społecznościowych kształtują nam świadomość i ryją banię. Mamy starego mistrza, który tego nie robi i młodego, który jest uzależniony. Idealny układ, samo w sobie to ciekawe. A kończy się zwykłym „odłóż telefon, to tylko szum”, po czym młokos to robi. Ale dlaczego? Dlaczego tylko szum i dlaczego odkłada? Co sprawia, że idzie za czyimś głosem, wbrew sobie?
Ja wiem, że podczas wyścigów F1 dzieje się wiele, ale dla większości widzów ta rywalizacja nie jest czytelna. Zmiany kół, kwestie techniczne, strategia, po co, na co, kiedy? To wszystko jest chaosem odbieranym przez znawców, ale nie laików. Nawet „Wyścig” o Niki Laudzie i Jamesie Huncie miał zatem spore fragmenty opowiedziane z offu i zrelacjonowane przez sprawozdawcę. Tutaj jednak opowiedziana jest w zasadzie cała rywalizacja w każdym z Grand Prix. Nie widzimy jej, a przynajmniej nie widzimy czytelnie. Ona jest przeczytana i opowiedziana. To niemal połowa filmu w ustach narratora, zupełny absurd.

„F1” czyli bez historii żaden F-14 nie poleci, a F1 nie pojedzie
Brad Pitt, jak zwykle przystojny i sexie, nawet gdy zdejmie kask, opowiadał, że Joseph Kosinski po „Mavericku” zastanawiał się, co by tu jeszcze nakręcić szybkiego, porywającego i oszałamiającego. W tym sensie Formuła 1 była naturalnym wyborem. W „Mavericku” mamy jednak coś niezbędnego dla tego rodzaju filmów – historię, ciekawą historię, która dźwiga pozostałe szmery-bajery na swoich barkach. Cały zachwyt nad techniką, silnikami, rykiem, detalami. Bez niej żaden F-18 nie wzbiłby się w powietrze, a żaden F-14 nie wycisnąłby łez z oczu, bo nie byłby częścią żadnej opowieści.
Tu jej nie ma. Ten film jeździ w kółko. Może się i ściga, może zmienia opony, ale to tylko jeżdżenie w kółko. Przy blasku arabskich sztucznych ogni.
Radosław Nawrot