W dawnych „Psach” pada jedno zdanie, które może nie wszyscy wychwycili. „Taka sama prawda jak to, że Franc ponoć strzelał do papieża”. Mam wrażenie, że na bazie tego jednego zdania Władysław Pasikowski zbudował fabułę swego najnowszego filmu. Tyle tylko, że Bogusław Linda nie mógł już zagrać Franciszka Maurera.
„Zamach na papieża”
reżyseria: Władysław Pasikowski
scenariusz: Władysław Pasikowski
w rolach głównych: Bogusław Linda, Karolina Gruszka, Ireneusz Czop, Dobromir Dymecki, Adam Woronowicz, Zbigniew Zamachowski, Wojciech Zieliński, Marcel Rebandel
Kiedy bowiem ten stawał przed komisję, by zadeklarować, że jest gotów stać na straży porządku prawnego odnowionej demokratycznej Rzeczpospollitej Polskiej bezapelacyjnie do samego końca, jej lub jego, miał 40 lat. A dzisiaj jest po siedemdziesiątce. Tymczasem „Zamach na papieża”, czy filmowy, czy prawdziwy, miał miejsce w 1981 roku. Dekadę wcześniej niż akcja „Psów”.

Stąd pomysł Władysława Pasikowskiego, by to Franc Maurer rzekomo strzelał do papieża nie mógł zostać zrealizowany. Nie da rady tak odmłodzić Bogusława Lindy, aby stał się o 40 lat młodszy od samego siebie w „Psach”. Myślę, że dlatego bohaterem „Zamachu na papieża” jest inny oficer, Konstanty Brusicki. W gruncie rzeczy jednak bohaterem wciąż jest Bogusław Linda. Wciąż jest Franc Maurer.
Skojarzenia z nim i „Psami” są oczywiste. Przecież kiedy Franc Maurer pierwszy raz stanął przed komisją podczas zmian ustrojowych w Polsce i policji, wyjaśnia sprawę swego snajperskiego popisu. Tego, za który dali mu order i zaczęli zapraszać na przyjęcia. Tego, gdy wszedł na komin i odstrzelił łeb kapitanowi Nowakowskiemu, który chciał zakładać związki zawodowe w resorcie i dwa dwieście podwyżki. Z Mausera kaliber 7,8 milimetra. Komuś spodobało się, że z odległości 220 metrów trafił faceta w skroń.
„Zamach na papieża” czyli Franc Maurer raz jeszcze
W wypadku Konstantego Brusickiego i zamachu na papieża mówimy już o odległościach znacznie większych, wręcz ekstremalnych. Mowa o strzałach z powyżej 700, 800 metrów, nawet kilometra. Tylko kilku ludzi na świecie potrafiło to zrobić, w tym ten polski snajper. Obecnie: w stanie spoczynku.
To zatem idealna rola dla obecnego Bogusława Lindy. Nadal jest wybrańcem, bohaterem ponad wszystko, niezłomnym i w gruncie rzeczy potrzebnym, choć skreślonym. Nadal kojarzy się z „Psami” i szczytem kina wojenno-rozbójniczego w stylu Władysława Pasikowskiego, jaki nastąpił w latach dziewięćdziesiątych. To nie aż tak dawno, ludzie pamiętają i kojarzą. Nie musi już hasać, biegać, być Rambo polskiego kina. Strzelcem wyborowym można być w każdym wieku, także koło siedemdziesiątki, o ile ręce się nie trzęsą, a oko nie zachodzi mgłą. Można być starszym panem i nadal bohaterem kina akcji, które tym razem polega na długim i cierpliwym celowaniu. Chociaż nie tylko na tym.

To idealne rozwiązanie. Niby inny bohater, a jednak ten sam. Taki Maurer na emeryturze, ale trochę innej niż ta w „Psach 3”, gdzie Franc sprząta kible. Pamiętajmy, że „Psy” to opowieść o ubekach, jakiej w polskim kinie nie było. Pokazać znienawidzonych funkcjonariuszy UB w taki sposób, w jaki Władysław Pasikowski pokazał ich już 1992 roku, to duża odwaga. To strażnicy systemu, ale przecież mimo wplątania w gangsterskie historie, budzą sympatię. Niesłychane.
„Zamach na papieża” czyli my tu zrobimy porządek, już bez Ola
Konstanty Brusicki jest podobnie zbudowany. Służył systemowi, ma ciekawy i brutalny życiorys (jeszcze z czasów przedwojennych), jako snajper brał udział w wojnie sześciodniowej, ale po stronie arabskiej wspieranej przez blok wschodni i strzelał do izraelskich oficerów. Żyje w czasach „Solidarności”, bo akcja „Zamachu na papieża” to – z przyczyn oczywistych – 1981 rok, ale jakoś jest poza tym wszystkim. Indywidualista, pustelnik, ale wciąż jest westernowym, styranym życiem typem człowieka, co to pięścią i karabinem naprawia świat i robi porządek. Jak Maurer.

No dobrze, ale przecież do Jana Pawła II strzelał turecki najemnik Ali Agca. Co tam miałby robić Franc Maurer… przepraszam, Konstanty Brusicki? To ciut złożona sprawa i sami się Państwo przekonają, co. Ja powiem tylko, że akurat sam zamach i sam wątek turecki czy bułgarski tej akcji jest tu najsłabszy i w zasadzie paradoksalnie nieistotny. A sceny z Leonidem Breżniewem – wręcz żenujące. Losy emerytowanego snajpera z czasów PRL dotyczą w gruncie rzeczy zupełnie czego innego niż sam te zamach.
„Zamach na papieża” czyli skansen po kinie lat dziewięćdziesiątych
A czego? Do końca nie jestem pewien, bowiem „Zamach na papieża” jest o wiele gorzej dopracowany scenariuszowo niż „Psy”. Zresztą mimo kilku dobrych zrywów jak np. fragmenty „Kuriera” czy niektóre sceny „Pokłosia” (w tym fenomenalna scena z Robertem Rogalskim) cała reszta twórczości Władysława Pasikowskiego z XXI wieku („Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć”, „Psy 3”, „Jack Strong”) nawet nie leżała obok jego kina lat dziewięćdziesiątych. Kuleje mocno i „Zamach na papieża” także kuleje. Ma wyrazistych bohaterów, dobrze zagranych (no ale gdy się ma Adama Woronowicza czy Karolinę Gruszkę trudno o złe zagranie) albo zagranych słabiej (przerysowany Dobromir Dymecki, od laty już nijaki Zbigniew Zamachowski), ma dobre tło gdzieś na podkarpackiej prowincji. Ma jednak wiele mielizn z najważniejszą – nie zawsze wiadomo, o co chodzi i do czego to zmierza.

Do sentymentu, jak sądzę. „Zamach na papieża” jest kinem mocno sentymentalnym i nostalgicznym. Nawet ta brutalność, naprawianie świata, typowe dla Pasikowskiego relacje zbrukanego faceta ze zbrukanymi kobietami, dziecko dzwoniące jak dzwoneczek w tle, wreszcie system to jeden wielki sentyment do kina, które kiedyś budowało Władysława Pasikowskiego i całą polską kinematografię. Mam wrażenie, że mimo licznych prób, reżyser nigdy nie przestał odcinać od tego kuponów. Pytanie, czy dzisiaj taki rodzaj kina i opowieści się sprawdza, czy też już tylko ekranowym skansenem. „Psy” nim nie były, stanowiły odświeżający powiew absolutnej nowości ujęcia, były aktem odwagi i łamania konwencji oraz barier. Dlatego pewnie stały się kultowe. „Zamach na papieża” nie ma na to szans, mimo tematyki i tytułu, który elektryzuje sam z siebie.
Nie jest to jednak opowieść o strzelaniu do Jana Pawła II ani próba odtworzenia tego zamachu z 13 maja 1981 roku, ale historia o człowieku, któremu został tylko karabin i odmierzona odległość i który cały świat skurczył się do celownika. Opowieść bardzo personalna. Nie mówi o grupie jak „Psy”, ale o jednym bohaterze. Cała reszta to tło, nieco jak z muzeum PRL. I cały ten film jest dość muzealny.

Nie jest kiepski, ale nie jest też zbyt dobry. To w zasadzie zarzut, bo mamy do czynienia z kinem dość przeciętnym, którego konwencję albo ktoś zaakceptuje, albo odrzuci. Choćby z sentymentu je zaakceptował, choćby dlatego. Może właśnie o to głównie chodzi, aby sentyment był decydujący dla pójścia do kina. Kiedy bowiem patrzy się na styl Władysława Pasikowskiego, na Bogusława Lindę raz jeszcze w akcji, z okiem przy snajperskiej lunecie, gdy raz jeszcze wjeżdża to pustelnictwo doświadczonego przez życie i system bohatera, trudno o brak sentymentu.
Wbrew tytułowi, Władysław Pasikowski na nic się tu nie zamachnął. Owszem, zrobił to ponad 30 lat temu, gdy kręcił „Psy”. Wtedy zamachnął się niemal na całe polskie kino, na polskie postrzeganie historii, na wszystko. Wszystko wysadził w powietrze. Tutaj jedynie mierzy do portretu, nic więcej.
Radosław Nawrot