To dzięki Kalinie Jędrusik na teleturniejowe pytanie o to, czy samum był wiatrem gorącym, czy też chłodnym, odpowiadam bez wahania. Seks-bomba z ekranu, autorka najodważniejszej sceny erotycznej w dziejach polskiego kina nie powróciła w filmie „Bo we mnie jest seks”. Za to powróciło nasze wyobrażenie o niej.
„Bo we mnie jest seks”
reżyseria: Katarzyna Klimkiewicz
scenariusz: Katarzyna Klimkiewicz, Patrycja Mnich
w rolach głównych: Maria Dębska, Leszek Lichota, Krzysztof Zalewski-Brejdygant, Bartłomiej Kotschedoff, Borys Szyc, Katarzyna Obidzińska
– Właśnie taką cię uwielbiam! – woła Borys Szyc w roli Kazimierza Kutza do Kaliny Jędrusik. Taką, bo ta Kalina nie jest w zasadzie postacią prawdziwą, ale w dużej mierze wykreowaną. Przez mężczyzn, patriarchat, epokę, ludzkie wyobrażenia, telewizję, wreszcie przez nią samą.
Ten sam Kazimierz Kutz twierdził niegdyś, że w seksapil Kaliny Jędrusik nie dowierzał. Uważał, że kryje się za nim dużo więcej. Jak w tytułowej piosence, gdzie Kalina Jędrusik śpiewa: „gdy ofiarę mą trawię żarem, pożarem to cierpieć muszę, że ją me ciało tak opętało, choć oprócz ciała mam przecież i duszę”.
„Bo we mnie jest seks” jest przecież także historią o – nazwijmy to – skutkach ubocznych bycia seksi, chociaż to tylko jedna ze stron, z których oglądamy Kalinę Jędrusik. Maria Dębska, której powierzono rolę pozornie nie do zagrania (jak stać się na ekranie taką osobą jak Kalina Jędrusik?!), podeszła do sprawy starannie. Nie pominęła żadnej Kaliny, ani tej w dekolcie na scenie, szepczącej zmysłowe teksty, ale także tej przygotowującej obiad czy kłócącej się z sąsiadkami czy przekupkami o cielęcinę. Nie jest to Kalina wielowymiarowa, bo wymiar mamy wciąż ten sam, ale jest pokazana z wielu perspektyw.
„Bo we mnie jest seks” czyli Maria Dębska w życiowej roli
W jednym z wywiadów Maria Dębska wspominała, że gdy rozmawiała z różnymi osobami na temat Kaliny Jędrusik, to okazywało się, że w zasadzie każdy znał inną osobę. To zapewne trudne dla aktorki, ale zarazem daje ogromne pole do stworzenia kreacji. Mam wrażenie, że Maria Dębska tę ogromną, być może życiową dla siebie szansę, wykorzystała. Odważnie wyszła naprzeciw temu, co Kalinę Jędrusik otaczało zawsze – oczekiwaniom społecznym i społecznym wyobrażeniom na jej temat. Potrafi ją odtworzyć, szepcze jak ona, akcentuje jak ona, wygląda jak ona, czaruje jak ona, mówi „dasz wiarę” jak ona. Potrafi jednak nadać postaci nowego życia. To nie jest Kalina Jędrusik, ale pewne wyobrażenie o niej.
Maria Dębska wydobywa z niej nade wszystko kobietę, bardziej niż sceniczną postać i „polską Marylin Monroe”. Wszak Kalina Jędrusik odpowiadała „żywotnym potrzebom klasy robotniczej” – tym razem zapotrzebowaniu na seksbombę, gwiazdę, skandalistkę i świat zanurzony w zmysłowości, miłości, a jeszcze bardziej pożądaniu. Odcinki Kabaretu Starszych Panów z jej udziałem, piosenki śpiewane i zarazem szeptane w stanie niemal odurzenia, omdlenia, stworzyły ją jako symbol.
„Bo we mnie jest seks” czyli piosenka jest dobra na wszystko
Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski wiedzieli, że mają gwiazdę. Więcej, że mają muzę. Sam podczas oglądania „Bo we mnie jest seks” łapałem się na tym, że aż chciałoby się dla Kaliny Jędrusik tworzyć, pisać teksty, komponować. Artystka-marzenie dla twórcy, przyczyna i natchnienie. Przyznam, że gdy oglądałem film, nieco zazdrościłem epoce lat sześćdziesiątych, że ją miała. Samo przesłuchanie piosenek w jej wykonaniu wprawia człowieka w specyficzny nastrój, przenosi w inny świat. Nie sposób jej oglądać czy słuchać z doskoku i w pośpiechu.
Może zatem dobrze, że w „Bo we mnie jest seks” więcej mówią piosenki niż aktorzy. Mówią dosłownie, ale i metaforycznie. Katarzynie Klimkiewicz udało się wpasować kilka utworów Kaliny Jędrusik w ten film niczym w musical. Kilka, bo nie wszystkie – mówimy wszak o konkretnym wycinku jej życia, w którym żyje ona w otwartym małżeństwie ze Stanisławem Dygatem (świetny Leszek Lichota z całym tym dystansem i nietraktowaniem serio ani rzeczywistości, ani siebie) i ma problemy związane z awansami ze strony wysoko sytuowanych mężczyzn. Ten fragment to rozbudowana anegdota z okolic grudnia 1962 roku, gdy na pamiętnym koncercie barbórkowym Kalina Jędrusik wystąpiła dla górników w potężnym dekolcie i krzyżyku eksponowanym na biuście. Władysław Gomułka miał się wtedy wściec i nakazać usunięcie jej z ekranu. To czasy, gdy jej seksapil tak samo pomaga, jak i szkodzi.
Niektórych utworów użyć się więc nie dało, choćby przejmującego „SOS. Ratunku, na pomoc ginącej miłości”. A Kalina Jędrusik śpiewała nie tylko zmysłowo i seksownie, śpiewała także jasno. Piosenką się wypowiadała. Kiedy Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski napisali dla niej „Dla ciebie jestem sobą”, to mogła włożyć w taki utwór całe serce.
„Bo we mnie jest seks” czyli zazdroszczę Kaliny Jędrusik
Gdy oglądałem „Bo we mnie jest seks”, zazdrościłem tamtej epoce nie tylko Kaliny Jędrusik, ale także Kabaretu Starszych Panów i takiej telewizji, z takimi programami. W filmie piosenki są nie tylko dopełnieniem i wypowiedzią wprost, są także mrugnięciem okiem. Już od pierwszej sceny, gdy zaczynają tańczyć sklepowe manekiny, wiemy że także tej opowieści nie należy traktować serio. To stylizacja rodem z lat sześćdziesiątych, gdy właśnie tak kręciło się filmy – weźmy chociażby „Wojnę domową”.
Zresztą nie tylko ten moment filmu jest stylizacją, weźmy chociażby bodaj najwspanialszą scenę filmu, jakby żywcem wyjętą z „Salta” Tadeusza Konwickiego i samą, dość komiczną postać Konwickiego w relacji z Dygatem. Ta scena to jest po prostu poezja i bajka!
„Bo we mnie jest seks” nie jest analizą postaci, wywlekaniem bebechów na wierzch i burzeniem wizerunku polskiej seksbomby, aby pokazać na siłę, jaką naprawdę była osobą. Dla mnie to pełne uroku przeniesienie w świat imaginacji, w tym zwłaszcza imaginacji na czyjś temat. Rodzaj fantazjowania na temat Kaliny Jędrusik, co przecież nagminnie robili wówczas wszyscy.
„Bo we mnie jest seks” czyli najlepsze lekarstwo na miłość
Samą Kalinę Jędrusik na szczęście mamy wiecznie żywa w jej twórczości. W każdej chwili możemy posłuchać piosenek z Kabaretu Starszych Panów czy festiwalu w Opolu, puścić sobie przecudowne „Lekarstwo na miłość” – jedną z najwspanialszych polskich komedii, złożoną z romansu i humoru, w której charyzmatyczna Kalina Jędrusik błyszczy, ale nie przyćmiewa. Zajrzeć do filmu „Dzięcioł” i do jej kapitalnie przerysowanego epizodu na prywatce, gdzie w zasadzie sparodiowała samą siebie. Możemy poszukać jej w debiucie w „Ewa chce spać” albo zobaczyć raz jeszcze w tej niezwykłej scenie erotycznej z „Ziemi obiecanej”, aby znów uświadomić sobie jakie to arcydzieło i co wówczas oznaczała taka gra, taki styl aktorski.
Mamy ją zatem w tych dziełach, za to powoli zaczyna brakować wyobrażeń i fantazji, jakie w swej epoce budziła. To je „Bo we mnie jest seks” wskrzesza i na nich się opiera. Mówimy wszak o fantazjach całego społeczeństwa, o zbiorowym pragnieniu i wyobrażeniu.
Kalina Jędrusik wydaje się postacią niepasującą do świata, w którym żyje, traktowaną pobłażliwie w pewnym zakresie obowiązującego patriarchatu i wymagań socjalistycznej ojczyzny. Jest jednak potrzebna ludziom niczym deficytowy towar w sklepie. Staje się w ten sposób ikoną, która na zarzuty, że ma tupet i jest bezwstydna odpowiada niczym w „Lekarstwie na miłość”: – A tak! A właśnie, że będę niemoralna!
Moja ocena: 4+/6
Radosław Nawrot