NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Belfast” czyli irlandzka rzecz być daleko

Bardziej niż sentymentalną opowieść o dzieciństwie widzę w „Belfaście” sentymentalną opowieść o więzi, której nie rozrywa nawet tułaczka, chociaż zapewne jedna z drugą się łączą. Kenneth Branagh – jeden z tych irlandzkich tułaczy – zrobił film o świecie, który zapamiętał i który rozpada się wciąż i wciąż, nieuchronnie. Kręcąc o tym, co zna i pamięta, stworzył dzieło przebijające wszelkie jego próby interpretacyjne, chociażby adaptacje Agathy Christie.

„Belfast”

reżyseria: Adam McKay

reżyseria: Kenneth Branagh
scenariusz: Kenneth Branagh
w rolach głównych: Jude Hill, Caitriona Balfe, Jamie Dornan, Judi Dench, Ciaran Hinds


Nie jest trudno odnaleźć w tym kandydacie do Oscara wątki autobiograficzne Kennetha Branagha. Sam opuścił Belfast jako dziewięciolatek, gdy w sierpniu 1969 roku wybuchły tu zamieszki między protestantami i katolikami. Zamieszkał w Reading, ale Belfasu i Irlandii nie zapomniał.

„Belfast”

Irlandii podzielonej i to podzielonej bardziej niż nam się zdaje. W filmie „Belfast” podział wdziera się na konkretne ulice, dzieląc je barykadami, wytyczając granice śladami wypalonymi przez butelki z benzyną. Te pierwsze sceny filmu są nie tyle przerażające (chociaż też), co zadziwiające. Oto bowiem ludzie i sąsiedzi robią zwyczajnie zakupy, bawią się, rozmawiają, każdy tu każdego zna. Po czym w jednej chwili konflikt i podział wpada tu z nieokiełznaną siłą jak intruz.

„Belfast” czyli Kenneth Branagh opowiada swoją historię

Zamieszki w Irlandii Północnej były powodem emigracji Kennetha Branagha do Reading w Anglii, a następnie na cały świat, który podbił swymi filmami i aktorstwem. Odkąd zadebiutował w „Rydwanach ognia”, odkąd zaczął grać i realizować Szekspira, zyskał sławę, którą teraz konsumuje kolejnymi adaptacjami kryminałów Agathy Christie. Niezbyt udanymi, dodajmy, bo ani „Morderstwo w Orient Expressie”, ani najnowsza „Śmierć na Nilu” nie znamionują wprawy w posługiwaniu się tą literaturą.

„Belfast”

Co innego Szekspir. Na nim Kenneth Branagh wyrósł, wypłynął. On dał mu rozpoznawalność i pole do popisu. Nie takie chyba jednak jak „Belfast” – sentymentalna, czarno-biała i osadzona na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych podróż powrotna do Irlandii.

– Irlandczycy muszą wyjeżdżać. Jak inaczej świat poznałby puby – mówią bohaterowie tego filmu w jednej z wielu rozmów toczonych tu z humorem, na zasadzie znajomości i zrozumienia życia, akceptacji jego nieuchronnych kolei, w tym opuszczenia domu rodzinnego. Dla Irlandczyka to trudne, ale konieczne.

„Belfast” czyli moja ulica murem podzielona

Rok 1969 jako cezura życiowa jest zapewne Kennethowi Branaghowi bliski, tutaj zatem umieścił obraz Irlandii podzielonej nie tylko na Ulster i Eire, na protestancką i katolicką, ale także na tą, która wyjechała i została. Pewnie bardziej wyrazisty byłby XIX wiek, zaraza ziemniaczana, wielki głód i ogromna emigracja irlandzka na cały świat, od Ameryki po Australię, ale rok 1969 rodzaj spadającj na wszystkich konieczności wyboru. Stają przed nim bohaterowie, choćby tego nie chcieli.

„Belfast”

Uderzająca jest w „Belfaście” ta irlandzka tymczasowość. Ta świadomość tęsknoty za tym, co było z jednoczesnym przekonanie, że pójście naprzód to pozostawienie przeszłości za sobą. Uderzające jest tu zrozumienia niemal każdego, że taki już los tułaczy i tak być musi. Niedostatek jest siłą sprawczą historii, kołem napędowym emigracji, a przenosiny z miejsca na miejsce to konieczność, przed którą tak wielu ludzi staje także dzisiaj.

„Belfast” czyli sąsiedzi to też rodzina

Więzi są w „Belfaście” niezwykle mocne. One splatają się nie tylko wewnątrz rodziny i najbliższych, ale rozciągają się znacznie dalej, zupełnie jakby cała Irlandia spleciona była ze sobą. Opierają się na kameralności, która staje w opozycji do wielkiego świata. On się otwiera, zamykając jednocześnie maleńki świat dzieciństwa.

Całe tysiące Irlandczyków na parowcach przemierzających oceany, od żaglowców po „Titanica”, od kryp po wielkie liniowce i ślad jaki odciskają to wytwór tego małego, kameralnego świata kilku ulic, na których „wszyscy się przecież znają”. Kenneth Branagh kreśli go w sposób nienachalnie sentymentalny, przekładając co chwilę akceptacją. On z perspektywy czasu rozumie siły rządzące losami takich mikroświatów.

„Belfast”

Irlandczycy opuszczają swój mikroświat nie dlatego, że nie mają tu już czego szukać. Przeciwnie, opuszczają go chociaż do szukania jest tu sporo. Robią to, bo muszą zmienić swoje rytuały, do których należą spotkania z bliskimi czy do kina. Rytuały są ponad podziałami, pozwalają też odnaleźć się w brutalnej rzeczywistości. To zwyczaje wielopokoleniowe, a owa piramida rodzinna to podstawa funkcjonowania maleńkich ulic Belfastu.

„Belfast” czyli cała rodzina

Kenneth Branagh często pojawia się w swoich filmach, ale w dziele najbardziej o nim samym akurat się nie zjawił. Dobrał jednak obsadę wyśmienitą – bez wielkich sław (może z wyjątkiem Judi Dench), ale idealnie pasującą do rozpisanych detalicznie bohaterów. I dzieci, i znakomici rodzice i ci fenomenalni dziadkowie oraz sąsiedzi niosą „Belfast” niesamowicie. Wrażenie robi jako ojciec Jamie Dornan w swej pewnie życiowej roli, dzięki której wyrywa się wreszcie z kleszczy zaszufladkowania go do „50 twarzy Greya”; wrażenie robi też Caitriona Balfe jako matka, chwilami wręcz genialna, ożywiająca stary album głowa rodziny, o której mąż mówi: „ty wychowałaś dzieci; nie ja i nie my, ale ty”. Nieco mentorski, acz uroczo jest dziadek grany przez Ciarana Hindsa, były górnik z Leicester o zniszczonych płucach, który wraz z Judi Dench większość czasu spędza już na przekomarzankach i wspominkach.

„Belfast”

Wszyscy oni radzą sobie znakomicie, może dlatego że naprawdę są Irlandczykami jak Kenneth Branagh. Z czarno-białego ekranu przekazują ciepło, które napędza ten film. Staje się on obrazem żywym, wręcz tętniącym i chociaż Kenneth Branagh nadał mu formę wspomnienia, nie robi takiego wrażenia. Nie jest stertą zakurzonych zdjęć ani projekcją świata, który odszedł. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to film wciąż teraźniejszy i wciąż fertyczny. Kenneth Branagh postawił na prawdziwie ludzką historię o tym, że życie choćby nie wiem jak wyglądało, zawsze idzie do przodu. I wygrał. Sam do przodu poszedł.

Moja ocena: 4+/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound