Grzmią, że nie należy rozpatrywać tego filmu w oderwaniu od gry komputerowej, bo stanowić mają jedność. Nie mam nic przeciwko temu, by jedno wynikało z drugiego, łączyło się i przenikało. A jednak protestuję. Film kinowy jako dzieło sztuki powinien być samodzielny i samodzielnie strawny.
„Borderlands”
reżyseria: Eli Roth
scenariusz: Eli Roth, Joe Abercombie
w rolach głównych: Cate Blanchett, Kevin Hart, Ariana Greenblatt, Jamie Lee Curtis, Florian Munteanu, Edgar Ramirez
A ten nie jest. Od samego początku właściwie, czyli od – dacie wiarę – wstępu w postaci napisów początkowych. To napisy kreślące sytuację w odległych galaktykach, których ton natychmiast zostaje postponowany przez prześmiewczość i luz. Ten luz „Borderlands” jest najgorszy, bo najbardziej pretensjonalny.
Żeby była jasność, widziałem bardziej „luźne” filmy tego typu, których pretensjonalność była jeszcze większa. Wpisywały się w manierę, która głosi, że w tego typu produkcjach należy zastosować humor, gdyż inaczej widz i tak pęknie ze śmiechu. Trzeba mrugnąć okiem, żeby mieć alibi na wypadek, gdyby poczuł się zażenowany. To alibi brzmi – ej, ale my przecież żartujemy.
Ten początek to rodzaj emotikona, który ma uzasadnić wszystko. To, że nie ma fabuły, że gra jest manieryczna i wtórna, że nic się tu nie klei, że po raz setny mamy niszczycieli i obrońców światów, którzy wkraczają na scenę z supermocami jako deus mex machina. A dzisiaj deus ex machina łata fabularne dziury.
Ma wreszcie uzasadnić to, że zamiast humoru dostajemy sztubactwo. A to nie to samo. Humor dodany do produkcji s-f opartych na grach ma walor niewypowiedzianych aluzji o mocnym wydźwięku. Sztubactwo to po prostu śmiech z byle czego.
„Borderlands” czyli to przecież tylko gra
Rozumiem, że jest gra i rozumiem postulaty, by bez gry nie rozpatrywać w ogóle tego dzieła. To też rodzaj alibi dla tych, którzy w takie gry weszli, przeszli i teraz na siłę próbują zainteresować nimi innych. „Nie znasz się, bo nie grałeś” w zasadzie zamyka sprawę, także tę, że nie siedzimy przed monitorem, gdzie użytkownik w sporej mierze wydarzenia kreuje sam. Jesteśmy w kinie, gdzie bez wstydu można widzom pokazać dzieło wyłącznie kompletne.
Zatem rozumiem, ale protestuję. Nie muszę być graczem, aby być widzem. I jako widz nie mogę przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się z kinem tego typu. Jak ogromne to marnowanie potencjału w porównaniu z przedziwnie udanymi ekranizacjami gier.
Zaznaczam przy tym, że ów „potencjał” to czysta kurtuazja. Ja w tej akurat Pandorze, planecie pustynnej, zniszczonej, pełnej zdegenerowanych typów (tu raczej widać pokraki do masowego odstrzału, a nie prawdziwych przestępców) potencjału nie widzę. Nie tylko dlatego, że wolę Pandorę jako księżyc z „Avatara” z tamtym uniwersum, ale także dlatego, że nic tu nie ma w każdym tego słowa znaczeniu. Wszystko było już gdzie indziej i to nie raz. Była żyzna planeta zmieniona w pustkowie przez wojny, był współczesny „steam punk” sprowadzający się dzisiaj do rupieciarni i wysypisk śmieci, byli stwórcy pozostawiający spadek potomnym i były wreszcie wielkie moce zaklęte w ciałach owych zstępnych niczym kod.
Były już podobne pojazdy, podobne knajpy, zbliżone pustynie i te stwory w robaczym ciele, których pojawienie się na ekranie odbieram szczególnie zażenowany. Jeżeli gdzieś bowiem tkwił potencjał to w nich, mimo iż przypominają jako żywo Diunowskie czerwie. Tymczasem ich obecność w samym środku filmu ma służyć tylko urologii. Nie zmienia to faktu, że „Borderlands” porusza się wciąż widocznymi w piasku tropami „Diuny” czy „Mad Maxa”, ale stanowi fata morganę tamtych dzieł.
„Borderlands” czyli Cate Blanchett musi to lubić
Od biedy mogę powitać z radością Jamie Lee Curtis, jej na ekranie nigdy za wiele, i zrozumieć, że wszak jej kariera rozpoczęła się od podrzędnego kina, które wyniosło ją na piedestał. Trochę to więc taki powrót do korzeni. Trochę jakby Jamie lee Curtis mówiła „och, wyluzuj” i akurat ona w takim stwierdzeniu jest wiarygodna. Obecności Cate Blanchett jednak nie rozumiem. Jej rolę mógł zagrać każdy, bo nie ma w niej komplikacji – cały „kunszt” tej postaci sprowadza się do zblazowania, to dość prymitywne. Cóż, może Cate Blanchett miała ochotę dać się obsikać na jakimś etapie swojej kariery.
W każdym razie jej zblazowana mina dość dobrze pasuje do tego dzieła. Z inną w zasadzie nie da się go obejrzeć.
Szkoda, chciałbym powiedzieć, ale nie za bardzo potrafię. Ta historia w zasadzie jest nie do uratowania. Nieciekawa, wtórna, leniwa, sztubacka, krocząca po starych tropach. Próbuje zbudować kolejną ligę sprawiedliwości wedle starego przepisu (zwracam uwagę na irytującego Kriega w masce, zza której nie widać Floriana Munteanu – niemiecką gwiazdę rumuńskiego pochodzenia znaną z filmów „Creed”, gdzie zrobiła na mnie spore wrażenie), nawet z robotem, bo w takiej lidze zawsze musi być jakiś android (zabawne, że jeśli ktoś tu jest strawny, to on). To już przestaje działać nawet w formie nieskrępowanej, bezmózgiej rozrywki.
To częsty argument w obronie tego typu produkcji. „Nie zapominajmy, że kino to przede wszystkim rozrywka”. Nie wiem czy przede wszystkim, ale nie zapominamy. Są jednak pewne granice.
Radosław Nawrot