Tym życzeniem było bowiem, aby po naprawdę świetnej, zabawnej, odświeżającej „Wonder Woman” z 2017 roku doczekać się kontynuacji tej opowieści. Ale nie takiej, o rany! I nie w takich okolicznościach. Proszę, cofam to życzenie…
„Wonder Woman 1984″
reżyseria: Patty Jenkins
scenariusz: Geoff Johns, Dave Callaham, Patty Jenkins
w rolach głównych: Gal Gadot, Chris Pine, Kristen Wiig, Pedro Pascal
Sam fakt, że film ten muszę oglądać przy pomocy komputera, a nie w kinie, jest dla mnie trudny. To sytuacja awaryjna, związana z epidemią, ale jej awaryjność dla wielu osób może przejść w standard. Nic na to nie poradzimy, kina stracą część widzów, oni zaś stracą część kina, coś co nazywam „wyprawą na film” – możliwością wyłączenia telefonu, głowy, światła i rzeczywistości, by znaleźć się w świecie alternatywnym, specjalnie dla nas nakręconym.
„Wonder Woman 1984” poza kinem
„Wonder Woman 1984” w domu, na komputerze to tylko obejrzenie filmu, nic więcej. A zatem to duża strata, która ja odczuwam. Nie wiem, ile jeszcze osób ją podziela, ale ja odczuwam ją bardzo.
Kocham kino jako miejsce, przestrzeń i jako alternatywę, jako oderwanie się. Traktuję je w sposób elegancki, dlatego „wyjście do kina” jest tak istotne.
Na „Wonder Woman 1984” nie wyszedłem. Obejrzałem ją z kilkoma pauzami na komputerze, bo inaczej nie mogłem. Ogromnie się boję, że to może wpłynąć na odbiór tego filmu.
Bo moja życzliwość do „Wonder Woman” była ogromna po – nie waham się tego powiedzieć – zachwycie, jaki wywołała we mnie i pierwsza część, i Gal Gadot jako Diana Prince. Zgadzam się, aktorka z niej dość przeciętna, ale ma w sobie magnetyzm, który działa zwłaszcza na sali kinowej. Tam, przy zgaszonym świetle nie można oderwać od niej wzroku. W domu, przy komputerze to łatwiejsze, choć i tak trudne.
„Wonder Woman 1984” czyli władza w ręce kobiet
Gal Gadot zastąpiła w roli Wonder Woman pamiętną Lyndę Carter, która zresztą nieoczekiwanie pojawia się w „Wonder Woman 1984” – nie będziecie mieli problemu z odnalezieniem jej. Po co się pojawia, nie wiem. To zapewne rodzaj hołdu dla tej aktorki, która rozsławiła powstać. Narysował ją w grudniu 1941 roku (znamienne jak świat potrzebował wtedy superbohaterów) Harry G. Peter na podstawie nawiązującego do mitu o amazonkach tekstu Williama Moultona Marstona, znanego psychologa i twórcy udoskonalonego wariografu. Teraz Państwo rozumiecie, skąd w filmie owe lasso Gaei, którego zarzucenie zmuszało do mówienia prawdy.
Ta prawda unosi się nad tą historia jak motto, chociaż ona sama zasadza się na mocno przekształconych doraźnie mitach i na niekiedy karkołomnym połączeniu historycznych prawda z fikcją alternatywnego świata. Oto mamy starożytne plemię wojowniczych kobiet, gardzących rodem męskim i uważające go za gorszy. Plemię jednocześnie tak biegłe w sztuce wojennej, że sprostać im nie mógł sam Achilles. Wonder Woman należała właśnie do nich.
„Wonder Woman 1984” czyli miss z lassem
Pierwszy serial nakręcono w 1967 roku (w roli amazonki wystąpiła Linda Harrison, bohaterka dawnych „Planet małp” i „Portów lotniczych”, aktorka bardzo popularna w swej epoce). Pierwszy film kinowy powstał w 1974 roku, a bohaterką zagrała Cathy Lee Crosby (blondynka!). Większą popularność zdobył serial telewizyjny z lat siedemdziesiątych właśnie z Lyndą Carter.
Wonder Woman w wykonaniu Gal Gadot miała siłę, odwagę, wręcz potęgę, a jednocześnie wiele cech jakże ludzkich. Jej Diana była wszak również empatyczna, naiwna, roztrzepana, wreszcie zakochana.
To nie Gal Gadot zatem umieściła Wonder Woman w świecie popkultury, ale to ona sprawiła, że postać odżyła w czasach, w których kwestia silnych kobiet ratujących świat wybija. Nawet jeśli są to kobiety w dziwacznym i nieco obciachowym wdzianku trącącym sadomasochistycznymi skrzywieniami i wizją roznegliżowanych kobiet z okładek, choćby to były okładki pism komiksowych.
Izraelska aktorka i modelka (była miss Izraela z 2004 roku, była żołnierka, feministka) do tej roli pasowała znakomicie. Ze skromnym talentem aktorskim, za to spora charyzmą, połączyła w postaci Wonder Woman wszystko, czego wymagała ta postać – siłę, odwagę, wręcz potęgę, a jednocześnie wiele cech jakże ludzkich. Jej Diana była wszak również empatyczna, naiwna, roztrzepana, wreszcie zakochana.
Ano właśnie, zakochana.
„Wonder Woman 1984” czyli miłość nieśmiertelna
Owo zakochanie jest kluczem do „Wonder Woman 1984” i jednocześnie chyba największą jego słabością. Mija bowiem ponad 60 lat od czasów pierwszej wojny światowej, w trakcie której Wonder Woman wraz ze swym ukochanym Stevem ratowała świat. To pewne odwrócenie w porównaniu z komiksem – w Patty Jenkins postawiła na pierwszą wojnę światową jako na bardziej plastyczną w przekazie wojennego absurdu.
Steve odszedł, mija 60 lat, a wspaniała Diana nie może o nim zapomnieć. Scena w restauracji, w której Wonder Woman mówi „jestem sama” mogłaby równie dobrze zaświadczać o jej sile, ale tutaj jest symbolem jej trwającego od tak dawna smutku.
Diana Prince znała swego ukochanego raptem kilka dni i nadal nie wiadomo, dlaczego nie może o nim zapomnieć po 60 latach. Potęga miłości? Raczej słabość scenariusza, bo gdy już do spotkania dojdzie, chemii między obydwojgiem nie ma żadnej. Relacja jest potraktowana dość pobieżnie, jakby domyślnie – ona go kocha, nie wnikaj, jak się to stało.
Serie komiksowo-filmowe, do których „Wonder Woman” się zalicza, cierpią na bardzo poważną chorobę, o której warto powiedzieć zwłaszcza w czasie świąt wielkanocnych – to zmartwychwstanie. Powstają z martwych niemal wszyscy uśmierceni wcześniej bohaterowie, jakby scenarzyści nie mogli się z nimi rozstać albo nie mieli ochoty wymyślać nikogo nowego. W „Avengers” likwiduje się połowę istnień tylko po to, by je potem powołać ponownie do życia. W zasadzie w tego typu opowieściach nie należy przywiązywać się za bardzo do niczyjej śmierci, czy to Han Solo, czy Spider-man, czy Czarna Pantera. To kuriozum.
W „Wonder Woman” dochodzimy do sytuacji kuriozalnej podwójnie, bo przecież Diana odnajduje swego ukochanego w ciele innego mężczyzny. Niczym w „Uwierz ducha” wkraczamy na bardzo cienki lód, w którym na dodatek miłosne sceny między obydwojgiem odbywają się bez zgody prawowitego właściciela ciała. To przemoc, gwałt?
„Wonder Woman 1984” poza kinem
Szczególnie bolesne jest w tym filmie niewykorzystanie faktu, iż fabuła tej części przeniesiona zostaje do 1984 roku. Lata osiemdziesiąte otwierają szereg możliwości, pozwalają znakomicie zabawić się konwencją, warstwą wizualną, muzyką. W „Wonder Woman 1984” jednak równie dobrze mógłby to być rok 1955, 1979 czy 2020 – żadna różnica, poza tym, że Gal Gadot twarzowo wygląda w marynarce z podwiniętymi rękawami i poza jedną sceną przymiarki garderoby. Pilot dwupłatowców z pierwszej wojny światowej bez żadnego przygotowania i problemu przesiada się do kokpitu odrzutowca – niewidzialnego F-111 Aardvark, który jest nawiązaniem do pamiętnego komiksu „Niewidzialny samolot” z serii Wonder Woman, narysowanego w 1942 roku, gdy samoloty odrzutowe dopiero się pojawiały.
Świetnie, że pojawiają się takie ukłony do klasyki jak ten samolot czy Lynda Carter, ale jaki to ma związek ze spójnością fabuły?
Niewykluczone, że problem tkwi w samej Patty Jenkins, która tym razem dostała mniejszą pomoc w stworzeniu sensownej fabuły, a na dodatek musiała kontynuować coś, co w jakiś sposób zostało zamknięte w poprzednim filmie. Ożywiać, odkurzać, przenosić na inny poziom, napędzać, rozbudowywać. Nie wyszło to „Wonder Woman” na dobre. Nawet Kristen Wiig, która – zgodnie ze związanymi z jej talentem oczekiwaniami – jest najjaśniejszą postacią aktorską tego filmu, też zostaje tu ośmieszona jako Cheetah, czyli Kobieta-Gepard.
„Wonder Woman 1984” czyli Wenus w futrze
To postać powołana do życia w szóstym zeszycie przygód Wonder Woman jesienią 1943 roku. Problem w tym, że od tamtej pory kocich kobiet mieliśmy już wiele – mniej lub bardziej udanych. Kristen Wiig niewiele tu może dodać, nawet jako zakompleksiona bohaterka, dla której spełnienie marzeń na to, by być kimś innym to szansa na to, by wyjść z cienia. Nihil novi – większość komiksowych czarnych charakterów to przecież postacie zakompleksione, zahukane, z cienia, lekceważone i z chęcią udowodnienia czegoś światu. Kobieta-Gepard jest tu połączeniem dawnych Kobiet-Kotów z wszechmocną Lucy z filmu Luca Bessona.
Poza tym lateksowe wdzianka Michelle Pfeiffer, Anne Hatheway czy Halle Berry, grających Kobiety-Koty, to nic w porównaniu z futerkiem Kristen Wiig rodem z filmowej adaptacji musicalu „Koty”. Ciekaw jestem reakcji aktorki, gdy zobaczyła siebie w tym stroju na ekranie.
„Wonder Woman 1984” niedomaga z wielu powodów – rozwleczenia wątku miłosnego, niewykorzystania potencjału lat osiemdziesiątych, powoływania do życia martwych, wtórności Kobiety-Geparda, wreszcie lekkiego prześlizgnięcia się po kwestii „małpiej łapki” z Baśni 1001 Nocy, a zatem konsekwencji wypowiadanych życzeń. Wszystko kosztuje, nawet marzenia i pragnienia, a zwłaszcza ich spełnienie – no jasne. Tautologia zastosowana w tej materii w „Wonder Woman” jest jednak porażająca i ciężkostrawna.
Brakuje wreszcie humoru – tego, co niosło „Wonder Woman” w 2017 roku. Lekkości, oddechu, zabawy, dystansu, permanentnego mrugnięcia okiem, bez którego doganiania ciężarówki przez półnagą kobietę z lassem nie da się przecież wytrzymać. Zwłaszcza, że dzięki tym scenom Gal Gadot ponownie wkomponowała się w historię, z racji której miała już kłopoty – w wojnę izraelsko-arabską na Bliskim Wschodzie.
No i nader wszystko brakuje kina. Może w nim wszystko wyglądałoby inaczej.
Radosław Nawrot
Moja ocena: 3/6
3 Comments