Kiedy Bram Stoker pisał „Drakulę” w 1897 roku, zapotrzebowanie na tego typu opowieści było ogromne. Ludzie zaczytywali się, wyrywali sobie książkę z rąk. Mało kto pamięta, że powieść „Drakula” to jeden z większych hitów literackich XIX wieku i fundament wylany pod niezwykle ważną postać popkultury. Postać, o której powiedziano, napisano i nakręcono już niemal wszystko. Norweski reżyser Andre Øvrdal musiałby mieć zatem specjalny pomysł, by wracać do opowieści o Drakuli.
„Demeter. Przebudzenie zła” (The Last Voyage of Demeter)
reżyseria: André Øvredal
scenariusz: Bragi F. Schut, Zak Olkewicz
w rolach głównych: Corey Hawkins, Aisling Franciosi, David Dastmalchian, Liam Cunningham, Stefan Kapičić, Javier Botet
Uczciwie przyznać muszę – ten pomysł był, nawet osobliwy. Zarazem prosty i ryzykowny. Norweski reżyser postanowił bowiem dokonać klasycznej ekranizacji powieści Brama Stokera, w takim wymiarze i znaczeniu, jaki miała ona pod koniec XIX wieku. Nie wypaliło.
Kiedy irlandzki pisarz Bram Stoker pisał „Drakulę” (początkowo książka miała nosić tytuł „Wampir”, zmienił go w ostatniej chwili i to w tak bardzo ostatniej, że trzeba było cofać druk; zyski z bestsellera zrekompensowały to w pełni), trafił z nią idealnie. Kończył się wiek XIX, ludzie coraz więcej wiedzieli o świecie, ale nie odkryli wszystkich jego tajemnic. Zarazem bardzo wielu czytelników nie miało możliwości na własne oczy odkryć, zobaczyć, dotknąć i przeżyć tego, co słyszeli i czytali w książkach. Świat był niby odkryty, ale niedostępny. Fascynował, ale wciąż pozostawał daleko.
„Demeter. Przebudzenie zła” czyli niezaspokojona żądza wiedzy
Sukces powieści dokumentalnej tłumaczę właśnie tym – niezaspokojoną ciekawością, która została rozbudzona u ludzi XIX wieku niczym żądza krwi u wampira. Była potężna, niepowstrzymana i silniejsza od czegokolwiek. Ludzie chcieli wiedzieć, dowiedzieć się, ale chcieli także konfabulować.
Zaczytamy w powieściach Julesa Verne’a czy Herberta Wellsa, kroczących w stronę fantastyki naukowej, uważam tamte czasy za fenomenalne pod tamtych względem. Fenomenalne dla twórców, kapitalne dla odbiorców.
To jest grunt, na którym ze skrzyni na statku „Demeter” wyłazi hrabia Drakula. Hrabia – to bardzo ważne, bowiem to istotny przełom. Nie Bram Stoker jako pierwszy uczynił wampirem arystokratę, ale ten zabieg był wtedy wciąż nowatorski. Wampiry uważano bowiem za bestie piekielne, zatem opanowujące ludzi niskiego stanu, atakujące plebs. Wampir o wysokim urodzeniu był wtedy nowością.
Nowością tak wielką, że uruchomiło ono lawinę nawiązań, motywów i wariacji. Dzisiejszy wampir to przede wszystkim człowiek z wyższych sfer, dla którego bestialska dusza to alter ego. Alter ego to istota wampiryzmu i opowieści o bestii kryjącej się w ciele człowieka. A zatem o człowieku zmieniającym się w potwora, jak i o potworze udającym człowieka.
To najbardziej pojemna metafora dzieł grozy, najbardziej uniwersalna i najczęściej stosowana. To ich fundament.
„Demeter. Przebudzenie zła” czyli w Drakuli widzieć człowieka
Bram Stoker dobrze o tym wiedział. Mógł ludzi straszyć przybyszem z dalekich, nieznanych i zamorskich krajów, bo Rumunia dla wielu czytelników zachodniej Europy była równie egzotyczna jak wnętrze Afryki, Malaje czy Peru. Mógł on szaleć po pokładzie statku jako stwór przebrzydły i schodzić z pokładu w Whitby pod postacią ogromnego wilka, ale przede wszystkich i niezaprzeczalnie pozostawał człowiekiem. Czy też należałoby powiedzieć precyzyjnie – miał ludzką postać.
To przerażało najbardziej. Drakula wstawał z martwych, otwierał wieko trumny i zatapiał kły w szyjach ludzi dlatego, że był świetną imitacją człowieka. W każdym tego słowa znaczeniu – fizycznie i psychicznie, bo już Francis Ford Coppola w swoim uważanym za arcydzieło „Drakuli” z 1992 roku pokazał, że mit o wampirach i krwiożerczym hrabim to mit o uczuciach, o żądzach. Mit o człowieku i tym, co tkwi w nim tak naprawdę głęboko.
André Øvredal- twórca nawiązującego do „Gęsiej skórki” filmu „Upiorne opowieści po zmroku” – zupełnie to pominął. Pominął w zasadzie wszystko, co wydarzyło się wokół Nosferatu po wydrukowaniu w 1897 roku przełomowej książki Brama Stokera, ale co więcej, pominął również to, co zawarte jest w samej książce. Oddając hołd oryginałowi, z pomysłem na klasyczne jej zobrazowanie, rozbił się o fundamenty.
„Demeter. Przebudzenie zła” czyli niezaspokojona żądza wiedzy
Jego Drakula nie ma ludzkiej postaci, bo trudno za takową uznać ostatnie kadry filmu. Jest bestią jednowarstwową, żywym trupem i upiorem bez żadnego alter ego. Co więcej, jego postać bestii także nie jest nowatorska. Takie wampiry widzieliśmy już wielokrotnie, jego obskurny nietoperz to w zasadzie ograny standard – nie jest ani straszniejszy, ani mniej mroczny niż wszystkie poprzednie wcielenia Noesferatu.
Zarazem trudno Norwegowi tym właśnie straszyć. Zbliżenie ma przebrzydłą gębę (Drakulę gra hiszpański aktor Javier Bortet, wyspecjalizowany w takich rolach), poskręcaną skórę, błoniaste skrzydła czy wielkie, ostre zęby nie są game changerem i to nie tylko w XXI wieku. Nie były nim nawet pod koniec wieku XIX, bo wtedy nie tyle sam wampir straszył ludzi, ale raczej metaforyczna wizja tego, co można przywlec na byle statku z odległych krain w ramach kurczenia się świata. Przypłynięcie Drakuli do Londynu w słynnym rejsie przez Morze Czarne (w wersji André Øvredal – z bułgarskiego portu Warna) i Morze Śródziemne to nadciągnięcie kataklizmu w stylu niemal wellsowskich. To inwazja, wojna światów, pewna zagłada postępująca za odkryciem tego, co dotąd pozostawało nieodkryte, za otwarciem wieka puszki Pandory. To koszt zaspokajania ciekawości w chwili, gdy wiedza wciąż kuleje.
Mity o wampirach, upiorach i cała literatura czy potem kino grozy odpowiadały zawsze na to intelektualne ochwacenie. Zapełniały miejsca, do których wiedza i rozum nie docierały, albo z uwagi na braki w wykształceniu, albo mimo jego pełni, z uwagi na emocje i ich rolę w naszym ciele i życiu. Literatura i kino grozy to czyste emocje.
Może dlatego tak właśnie je lubię i cenię.
„Demeter. Przebudzenie zła” czyli ta podróż z 1897 roku to skarb
Mam wrażenie, że w wersji André Øvredala zawiodło to, na czym opierał on swe założenia – groza wyrażone bezpośrednio przez wizualizację, strach poprzez widok tego, co przerażające, straszne i obrzydliwe. Zupełnie nie działa, bo działać nie mogło. Jest zbyt wtórne.
O ile coś nie zawiodło, to wyobraźnia rozbudzana w sposób zupełnie inny niż przez pokazanie szpetnego oblicza krwiopijcy.
Oto bowiem André Øvredal dostał do rąk diament wielokrotnie szlifowany na brylant, ale ciągle stanowiący istotny skarb. Pierwotne dzieło grozy, pramatkę horroru i slashara jednocześnie. Dostaje bowiem „Demeter” – zamkniętą i poddaną siłom, przed którymi nie ma ucieczki. Statek, który skoro raz podniósł kotwicę w porcie, jest stracony.
Napisana i wydana w 1897 roku „Drakula” Stokera to dzieło szczególne, przypominające nieco wczesną twórczość Stephena Kinga, chociażby jego wspaniałą „Carrie”. To dzieło iście dziennikarskie, powstające jako zlepek notatek, listów, fragmentów opowieści, z których dopiero układa się w całość to, co się wydarzyło. Fragmentaryczność jest istotą grozy, Bram Stoker świetnie to wiedział i wie to każdy autor horroru – tu karty należy odkrywać powoli, pojedynczo i w bardzo określonej kolejności.
„Demeter. Przebudzenie zła” czyli statek to puszka Pandory
Nie wiem, czy André Øvredal to wiedział, ale na jego korzyść zadziałały możliwości techniczne kina. Statek „Demeter” jako zamknięta puszka bez drogi ucieczki, miejsce ze skończoną liczbą kryjówek i zakamarków jest rodzajem nemesis. Wszystko jest tu nieuchronne.
Jest zarazem miejscem pełnym światła, mroku, dźwięków i ciszy. Płynący po morzu statek, poddawany kołysaniu fal, zmagający się ze sztormem sam w sobie jest czymś przerażająco groźnym. W dziele Norwegia właśnie światło i dźwięk wbijają się w głowę i szyję mocniej niż wampirze kły. Miejsce, w którym się znajdujemy – ta pływająca trumna – jest groźne i pozwala tworzyć scenę za sceną, z których każda zrobi wrażenie nawet bez pojawienia się bestii. To też prawidłowość horroru, którą znamy od przeszło stu lat – nie przeraża sam suspens, ale oczekiwanie na niego, choćby oczywiste i nieuchronne.
Ratuje więc „Demeter. Przebudzenie zła” majestat i groza kina marynistycznego, które czyni z przeklętego statku Latający Holender z beczką prochu na pokładzie. Pacjenta zero – powiedzielibyśmy dzisiaj, koniec historii i zarazem początek następnej.
Jest w „Demeter” martwe piękno, mroczne, trzeszczące i parszywe. Klasyczne. Sam chwytałem się na tym, że nie chciałbym zagłady tego statku, chociaż jest on przedziwny. Niby rosyjski, ale jakoś z dziwnie angielską załogą. Międzynarodowy, rzekłbym, aż do przesady, bo tu nawet rumuńska wieśniaczka, która nigdy swej wsi nie opuszczała, zaskakująco dobrze włada angielskim.
Zmierza więc „Demeter” ku nieuchronnej katastrofie, jaką jest rozbicie się na skałach stanowiących podwaliny kina grozy. Po rejsie, który już wszyscy dawno odbyliśmy.
Moja ocena: 3/6
Radosław Nawrot