NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Zielona granica” czyli człowieczeństwo jest zupełnie nagie

Agnieszka Holland zrobiła film nie bez kozery czarno-biały. Czarno-biały, ale jednocześnie jaskrawy. Czarno-biały, bo rozdzielający rzeczywistość bez odcieni i symetryzmu. Zrobiła też film radykalny, w myśl założenia, że nie ma kompromisów w kwestii człowieczeństwa. Po obejrzeniu „Zielonej granicy” czuję nie tylko przerażenie i bezradność, ale również wstyd wobec siebie, że ja do takiego radykalizmu zdolny nie jestem.

„Zielona granica”

reżyseria: Agnieszka Holland
scenariusz: Maciej Pisuk, Gabriela Łazarkiewicz
w rolach głównych: Maja Ostaszewska, Jajal Altawil, Tomasz Włosok, Behi Djanati Atai, Jaśmina Polak, Monika Frajczyk, Maciej Stuhr, Agata Kulesza


Widzę bowiem w kryzysie migracyjnym kwestię jednak nad wyraz złożoną, bez prostych i jednoznacznych rozwiązań, co zresztą potęguje we mnie poczucie zagubienia i bezradności. Nie wiem bowiem, co począć, czy też raczej – jak dobrze postąpić, aby nie popełnić tu niewybaczalnych błędów. Może niedostatecznie to przemyślałem, przetrawiłem, ale po prostu nie wiem, co robić. Agnieszka Holland swym głośnym już filmem zdaje się powiadać, że człowieczeństwo jest priorytetem i chociaż radykalizuje bardzo, czasem bez pardonu, to mam wrażenie, że jednak bardziej współczuje wszystkim uczestnikom tej historii niż ich ocenia i potępia.

„Zielona granica”

„Zielona granica” wpadła w młyn politycznej sieczki, stała się politycznym młotem na głowy przeciwników, wyszła daleko poza kino i teraz stosunek do niej staje się sprawą ideologicznej i politycznej deklaracji. Wręcz głosem wyborczym. Co więcej, nawet pójście na ten film, bo przecież wzywa się do jego bojkotu, traktuje się jak zaprzaństwo, dżumę, zdradę. Wybuchła histeria, która przypomina mi palenie książek w latach trzydziestych.

Kiedy władza boi się sztuki, obawia się kina czy spektaklu teatralnego, kiedy zaczyna je recenzować, kiedy je łaja, wzywa do bojkotów, to nie tylko się cieszę, gdyż wtedy wiem, że sztuka ma sens (nawet jeśli oburza). Jednocześnie wiem, że z taką władzą dzieje się coś bardzo złego. Władza sprawiedliwa kina bać się nie powinna, a histeria wobec filmu sprowadza tych, którzy ją szerzą do bardzo groźnego mianownika. Hasło „Tylko świnie siedzą w kinie” rzucone w obecnym kontekście jest obraźliwe dla każdego kinomana, który rozumie, jaka jest rola kina i czego w nim można szukać, a niego w nim nigdy nie ma. Wie, czym jest sala kinowa w relacji ze światem.

I dlatego jako kinoman nie podaruję go tym, którzy je rzucają. Nie mogli mnie jako kinomana bardziej obrazić.

„Zielona granica”

„Zielona granica” czyli jest mi wstyd, nie wiem co robić

Radykalizm dzieła Agnieszki Holland z całą pewnością jest nacechowany ideologicznie i politycznie – to jasne, że pojawienie się filmu na tak ważny i bieżący temat w czasie kampanii wyborczej ma swoje konsekwencje, ale nie to jest dla mnie istotą sprawy. I szczerze mówiąc, jako kinomana nie za bardzo mnie ten kontekst obchodzi, gdyż jest nieciekawy. Nie kwestia munduru, Polski, polityki, istotniejsze jest człowieczeństwo jako wyznacznik ludzkich postaw i decyzji. To ono podziałało na mnie najbardziej – widza, który wierci się w fotelu, bo nie wie jak ma się zachować w trakcie oglądania, ale więcej – nie wie, jak się zachować po wyjściu z kina. Bo jakoś musi.

Zupełnie zatem inaczej odbieram te sceny, których naoglądali się we fragmentach najwięksi krytycy filmu, widząc w nich polityczną agitkę. Chociażby tę, w której przedstawiciel władz przyjeżdża do strażników granicznych, by „podnieść ich morale”. Mówi w sposób dość karykaturalnej formie o uchodźcach, że to dzieło Putina i Łukaszenki, że tak wygląda właśnie współczesna wojna hybrydowa, że to „nie ludzie, ale żywe pociski”. Pomijając owo słowne odczłowieczenie migrantów, obok którego nie można przejść obojętnie, to jako widz w tej jaskrawej scenie dostrzegam… klu problemu.

„Zielona granica”

Bo to jest wojna hybrydowa, to jest dzieło Putina i Łukaszenki. To dramatyczna prawda i fundament wylany pod opowieść, której dramatyzm jest porażający tym bardziej, że bieżący. Dotyczący nas tu i teraz. Pisząc „nas”, mam na myśli nie tylko siebie i wszystkich widzów, ale również uchodźców, strażników, aktywistów i wszystkich, których dotyczy z przerażającą mocą.

„Zielona granica” czyli człowiek jak granat do przerzucenia

Fundament tym okrutniejszy, że „Zielona granica” to przecież opowieść o traktowaniu ludzi jak przedmioty, o przerzucaniu ich z jednej strony granicy na drugą niczym jakiegoś zbuka. Po pięć, sześć razy – jak mówi jeden z uchodźców. Oni ich nam, to my im ich – jak mówią strażnicy, gdy ludzie fruwają nad drutami niczym manekiny. Błędne koło i rodzaj obłędu, który doprowadza zarazem do eskalacji irytacji, niechęci, zmęczenia i w konsekwencji erupcji emocji.

To odczłowieczenie na najbardziej wstępnym, fundamentalnym etapie. Uchodźca przestaje być człowiekiem, staje się granatem. Człowiek potraktowany jako żywa broń, wobec której trzeba się jakoś zachować.

„Zielona granica”

I to moje wstępne, fundamentalne poczucie bezradności, bowiem ja nie wiem, jak się w tym wypadku postąpić. I nie wiem, jak zachować się powinni strażnicy, zwłaszcza że działają na rozkaz. Nie mam podczas oglądania tego filmu cienia ich potępienia, jest przejęcie sytuacją, w jakiej się znaleźli. A ta sytuacja rodzi różne postawy, zapewne także bohaterskie, zapewne także bestialskie. Mundur nie chroni od bycia szubrawcem i nie gwarantuje bycie bohaterem, nie mam co do tego wątpliwości. Amerykanie nie mieli problemu, by robić o tym filmy, Brytyjczycy nie mieli, Niemcy, Włosi, wszystkie narody świata. My jakoś mamy.

Mam zatem świadomość, niemal pewność, że wśród wszystkich osób dotkniętych wydarzeniami na polsko-białoruskiej granicy znajdą się szlachetni i podli. Nie potrzebuję do tego filmu Agnieszki Holland i tym bardziej nie rozumiem niektórych jej decyzji. Radykalizując i wyostrzając perspektywę i niektóre sceny, jednocześnie spłyca ona mój odbiór (i zapewne nie tylko mój), kieruje go w stronę topornych emocji, których na sali kinowej nie chcę. Ja chcę się tu przejąć, przeniknąć tym co widzę aż do pięt, aby może to we mnie zostało.

„Zielona granica”

„Zielona granica” czyli nie rozumiem, po co jest termos

Stąd scenę z termosem uważam za absurdalną nie dlatego, że nie mogła się wydarzyć. Może mogła, nie wiem. Może ktoś Agnieszce Holland i scenarzystom nawet o niej opowiedział nawet – pojęcia nie mam. Rzeczniczka straży granicznej rzuciła na publiczny żer słowa, że nikt z grona twórców filmu się z nią nie kontaktował, by porozmawiać o emocjach strażników, jakby nie wiedziała, że aby porozmawiać o emocjach strażników za wszelką cenę należy właśnie unikać drogi służbowej. I może to owa strażniczka, której arogancja i ostentacyjne okazywanie braku empatii w czasach kryzysu stały się niejako sztandarowe, posłużyła za archetyp strażnika tego rodzaju, który nie tyle jest zły, co doprowadzony do ostateczności, gniewu i niechęci kierowanej ku przybyszom poprzez ciągłe zmaganie się z zarzutami.

Tę scenę uważam za absurdalną, gdyż kieruje postrzeganie relacji i opowieści zupełnie na mieliznę. W bagno, powiedziałbym, nomen omen.

Prosty przykład: mamy w „Zielonej granicy” dwie bardzo ostre sceny. Pierwsza z termosem, druga w bagnie. Ta druga jest absolutnie kluczowa dla filmu, prowadzi do istotnych emocji, przemyśleń, w konsekwencji decyzji. Jest niezbędna. Ta pierwsza to fatalny kwiatek do kożucha, który prowadzi film na manowce. Eskaluje wrażenie, że film jest o tym, o czym de facto nie jest. Mnie wystarczyłoby samo „ciapaków wiozę” jako przedstawienie pewnego stosunku człowieka do człowieka, który uwypukla się wówczas, gdy jeden z nich otrzymuje władzę. Mundur to władza, nie zapominajmy o tym, a zatem niezwykła odpowiedzialność nie tylko za granice państwa i wygodne stołki sprawujących władzę, za bezpieczeństwo całego, bezimiennego społeczeństwa, ale także specyficzna relacja z konkretnym człowiekiem, który u nóg tej władzy klęczy i jest bezradny.

„Zielona granica”

Ta scena z termosem i kilka innych mnie rażą, razi mnie też rzucanie „gnoje” do ekranu telewizyjnego, co zapewne ma uwypuklić targające ludźmi emocje, które tu aż kipią. Takie sceny to jednak droga na skróty, to ścieżka artystycznej kapitulacji. Znacznie bardziej przemawiają do mnie owe gwiazdy Unii Europejskiej nad siedzącymi na krawężniku uchodźcami – to mówi i jest mniej prostackie.

„Zielona granica” czyli kraj, który potrzebuje terapii

Wolę też sceny takie jak z udziałem Macieja Stuhra w roli jakiegoś zamożnego człowieka o pięknym domu, może celebryty, który bierze udział w terapii psychologicznej właśnie dlatego, że na skraj doprowadziły go emocje polityczne. On jest tu metaforą tak wielu ludzi, którzy nie dają sobie rady z polityką i naszą obecną sytuacją, poddawanym codziennym seansom nienawiści, aż w końcu sami zaczynają nienawidzić i nie mogę tego znieść. A może jest metafora samego siebie, Macieja Stuhra? To symbol kraju, który nadaje się do takiej terapii. Może człowieczeństwo jest jedynym lekarstwem?

Radykalizm jest u Agnieszki Holland bohaterem samym w sobie. Bohaterowie filmu, zwłaszcza grana przez Maję Ostaszewską bohaterka Julia, zdają się nam mówić, że tutaj nie ma kompromisu. „Nigdy już nie zostawię człowieka w lesie” – mówi Julia po tym, co zobaczyła i przeżyła. Jej rola i jej obecność stają się tak istotne, że zaczynają przytłaczać cały scenariusz i tę opowieść, jakby Agnieszka Holland dla owej Julii porzucała całą resztę, wszystkich swoich bohaterów. Tak, by dać jej priorytet jako tej postaci i postawie sztandarowej. Wzorcowej niemalże.

Tymczasem dla mnie to nie takie proste. Człowieczeństwo jest najważniejsze, ponad wszystkim, nawet rozkazami i interesem państwa, bo człowiek to człowiek, a życie to życie. I wtedy pojawia się moja kolejna bezradność, bowiem wiem, że tak jest, ale nie jestem pewien jak to przełożyć na praktykę.

„Zielona granica”

Robi mi się wówczas podczas oglądania tego filmu tak bardzo wstyd, tak okropnie wstyd, że tego nie wiem i że mam wątpliwości. Uderza to we mnie w ogromną mocą, że w chwili próby ja jednak myślę o interesie państwa, czymkolwiek on jest i o konsekwencji wpuszczenia zakładników Łukaszenki. Bo nie wiem, co się wtedy stanie.

„Zielona granica” czyli jestem dumna z męża, który strzeże granicy

Zwróćmy uwagę, że „Zielona granica” uderza w strefę komfortu z wielu stron. Niektórych, nawet odrażających z pozoru zachowań strażników (owego „ciapaków wiozę”, owego popychania, krzyków – i tak bez porównania z tym, co wyprawiają Białorusini) nie postrzegam w kategoriach bezmózgiego okrucieństwa, ale jako sposób reagowania i obrony. Nie wiem, czy pani rzeczniczka drogą służbową opowiedziałaby o czymś takim, ale ja w „Zielonej granicy” widzę wyraźnie, jak strażnicy cholernie się boją. Tego, że wydarzenia na granicy zmienią ich jako ludzi, że muszą przedłożyć służbę nad współczucie, które jest w ich kontekście oznaką słabości. Krzyk, pokaz władzy to reakcja na stres, podobnie jak zachowania młodego strażnika granego przez Tomasza Włosoka, które tak łatwo, tak bezproblemowo wyłapuje jego ciężarna żona.

„Jestem bardzo dumna z mego męża, który strzeże granic” – powiada owa żona, a jednocześnie przytula go, widząc rozsypkę, stres, panikę wręcz i coś, co całkowicie go przerasta, tak jak przerasta jakiegokolwiek człowieka.

„Zielona granica”

Film jest czarno-biały, czyli jaskrawy, to znaczy pokazuje sprawy tylko z jednej perspektywy – nie zgadzam się z tym. Jest tendencyjny, to jasne, ale tendencyjność wynika nie tyle z samej deklaracji politycznej i światopoglądowej (to na pewno też), ale owego radykalizmu empatycznego, o którym wspomniałem. Uderzenie w strefę komfortu widoczne jest tu bardzo, bo też jeżeli „Zielona granica” rzuca jakiekolwiek oskarżenia, to nie sądzę, że akurat na strażników i polski mundur, wysłany do lasu na wojnę, której nie ma, a które de facto jest. Do prastarej puszczy, która od wieków była symbolem spokoju, wytchnienia, powrotu do źródeł, atawizmu.

„Zielona granica” czyli jest mi wstyd, nie wiem co robić

Wyśmiewana przez krytyków scena z Agatą Kuleszą, w której mówi ona, że przecież zawsze chodziła na protesty, głosowała na Platformę, ale na pomoc uchodźcom się nie zdecyduje, gdyż to za wiele, nie jest dla mnie polityczną agitką za PO. W pewnym sensie jej kontekst jest wręcz odwrotny. To scena właśnie o strefie komfortu, w której znajdują się wszyscy, także tacy ludzie. Wydaje im się, że są ok i że zrobili, co trzeba. O nich też mówi „Zielona granica”.

„Zielona granica”

Nie widzę tu żadnej antypolskości, bo jak ową polskość zdefiniować? Co to za postawa i co to za cecha, skoro mieszczą się w niej zachowania z granicy białoruskiej i zarazem te z ukraińskiej? Gdyby miała być porzuceniem człowieczeństwa, to cóż nam po takiej polskości?

Polska jest u Agnieszki Holland niczym ziemia obiecana. Jest mityczna. Uciekająca z Afganistanu kobieta (gra ją irańska aktorka Behi Djanati Atai) chce w niej zostać, bo ją sobie wyobraziła i wymarzyła po tym, jak jej brat (o ile dobrze pamiętam) pracował z polskimi żołnierzami w Kabulu i bardzo ich cenił. Za polskim mundurem idzie pewne marzenie Afganki. Nie sądzę, aby było to tak bardzo antypolskie. To raczej ludzkie.

Człowieczeństwo nie jest bowiem kwestią munduru ani przemoczonej odzieży. Ono jest zupełnie nagie.

Moja ocena: 4/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound