Tornado nie zawsze wieje w tę samą stronę. To, co jest wartością „Twisters” – dość topornej kopii hitu kinowego o łowcach burz z 1996 roku – to odwrócenie pojęć na pozór oczywistych. Cała reszta jest mocno wtórna i, poza efektami specjalnymi, chwilami irytująca.
„Twisters”
reżyseria: Lee Isaac Chung
scenariusz: Mark L. Smith
w rolach głównych: Daisy Edgar-Jones, Glen Powell, Anthony Ramos, Brandon Perea, Maura Tierney, Sasha Lane
Jeżeli komuś efekty wystarczają, jeśli uzna, że warto wydać pieniądze na to, co widzimy w zasadzie na co dzień w serwisach telewizyjnych, wyjdzie zadowolony. Niewątpliwie „Twisters” miał większe możliwości pokazania niszczycielskiej siły żywiołu niż pierwowzór sprzed ponad ćwierć wieku. Mógł zajrzeć do wnętrza tornada i pokazać, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. Czy je wykorzystał, to już inna rzecz.
A nie jest to wiedza ani widok przyjemny. Kiedy w 1996 roku Jan De Bont nakręcił stary „Twister”, tornada były nieodzownym elementem amerykańskiego Środkowego Wschodu. Elementem strasznym, niepokojącym, gdyż tak mało znanym. Pojawiającym się w mocnym wirze wyrokiem natury wydanym nie wiadomo w zasadzie za co.
Dzisiaj to wiemy. Współcześnie tornada to nie ekstrawagancja, ale codzienność. Są częstsze, większe, mocniejsze. Są wyrokiem za globalne ociepleniem, fakturą na setki istnień i miliony dolarów strat. Już to sprawia, że stanowią też temat – tak badań naukowych, jak i filmowy.
„Twisters” czyli lęki ujeżdża się na rodeo
Bo badanie tornad to w wydaniu filmowym kowbojski rajd pełen brawury, adrenaliny i jazdy, która jako żywo pasuje do współczesności. Do jej życia emocjami, chwilą, kultem bożka szybkości i tempa, nagraniami i relacjami ze wszystkiego, z myśl zasady: „nie masz filmu, zatem nic się nie wydarzyło”.
Jest w „Twisters” taka scena, gdy bohater grany przez Glena Powella proponuje głównej bohaterce granej przez Daisy Edgar-Jones wieczorne wyjście.
– Było coś złego. Chodź, teraz pokażę ci coś dobrego – powiada i ma na myśli rodeo. Rodeo ma być czymś dobrym? Ciekawa teoria, ale widzimy ją w kontekście dość oryginalnym. W kontekście lęków, których rodeo jest metaforą. Lęki, z którymi trzeba się zmierzyć, trzeba je ujeżdżać.
To zresztą scena, która dość dobrze pokazuje owo odwrócenie pojęć, z jakim mamy do czynienia w wielu miejscach tego filmu. Oto w szranki z tornadem stają dwie ekipy, co jest pomysłem żywcem zerżniętym z części pierwszej. To badacze z naukowym zacięciem i showmani, łowcy nie tyle burz, co dobrego materiału do wrzucenia i emocji do skonsumowania. Te karty rozdane są dość wyraźnie i wydaje się, że starcie tych dwóch światów – poważnego i niepoważnego – jest jednoznacznie rozstrzygnięte.
„Twisters” ma jednak chyba ambicję wskazania, że niekoniecznie wszystko jest takie czarne i białe, jak się wydaje. I że łatwo się pomylić. Doceniam to, ale pewnie doceniałbym bardziej, gdyby nie Glen Powell.
„Twisters” czyli Glen Powell i jego przyklejony uśmiech
Może to alergia na tę plakatową buźkę, skażoną przyklejonym uśmiechem, pokazem w miejsce aktorskiej gry, może to alergia na schematyczność postaci dobranej w taki właśnie sposób, ale Glen Powell burzy ową niejednoznaczność. Wszystko co robi, co próbuje grać jest właśnie jednoznaczne. Jednoznacznie schematyczne. Nie ma tu tajemnicy, charyzmy za grosz ani magnetyzmu. Jedna, wielka, okropna poza. To sprawia, że nie dzięki niemu, ale przez niego od razu wiemy, co się wydarzy, kto jak się zachowa i jak ostatecznie pozamiatane zostaną fabularne zawiłości na dość oczywiste kupki.
Pamiętam Glena Powella z „Top Gun”, pamiętam go z krótkiej, ale udanej roli w „Ukrytych działaniach”, gdzie zagrał astronautę Johna Glenna (nomen omen). Tak wystąpił bez tego doklejonego uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów, bez tej maniery w mówieniu, ruchach, w końskich zalotach. Nie było tego, a teraz jest. Glen Powell przez to zawodzi.
„Twisters” czyli służalcza rola nauki
A przecież temat jest ciekawy i wielowątkowy. Po pierwsze – szaleństwo współczesnego youtuberstwa, które jest ordynarne, ale w całej swej ordynarności nie musi przynosić czystego zła czy też czystej próżności. Tę próżniaczość i jałowość konsumpcji takich treści można przekuć na coś rzeczywiście dobrego, o ile porzuci się nieodzowną chyba w podobnej twórczości pozę. Przynajmniej pozę zajebistości.
Po drugie – rola nauki i jej służalczość wobec wielu zagrożeń, które na nią czyhają. Zagrożeń, przy których samo tornado to betka. „Twisters” próbuje nam opowiedzieć o prawdziwej roli nauki, którą jest niesienie pomocy, także namacalnej. W czasach obecnych, gdy tornada nacierają z wielką mocą, to jedyny sposób by naprawić wcześniejsze błędy ludzkości w postępowaniu z przyrodą i negację płaskoziemców.
Po trzecie – trauma. Na tym opierał się „Twister” z 1996 roku, na tym opierają się obecne popłuczyny. Trauma jest tutaj nie tylko paraliżująca, ale stanowi tu siłę sprawczą. Glen Powell gra osobę, która jako jedyna stara się mieć dar widzenia poprzez traumę, ale to nieprawda. W gruncie rzeczy każdy z bohaterów tego filmu wie doskonale, że pokonać traumę to zmierzyć się z nią.
„Twisters” czyli trauma to punkt wyjścia
Daisy Edgar-Jones gra tu osobę, która pod wpływem różnych tragicznych zdarzeń chce się wycofać. Chce, ale zarazem w głębi duszy nie chce. Dopóki sprawy są niezałatwione, niedokończone, wycofanie jest niemożliwe i to przerabialiśmy już w kinie tysiące razy. Wyciąganie bohaterów, którzy postanowili zamknąć się w swych klasztorach, wcale nie jest takie trudne, a stanowi dość stały motyw fabularny opowieści na traumach opartych.
Tu kluczową rolę odgrywa kobieta jako ta, która w pewnym momencie zarzuca sobie, że miała złudzenia, iż może zmienić świat. Złudzenia głupie i groźne, jak uważa, bo nie może. Widzę w tym nie tylko pokłosie tragedii, jakie wywołuje przejście tornada u tak wielu osób, ale także sam fakt, że jest kobietą. I w związku z tym czuje bezradność w świecie mentalnego rodeo i ujeżdżania lęków, jakim jest łapanie burz.
No ale Helen Hunt grała podobną osobę, to żadna nowość. To jedynie jakieś założenie, że jeżeli ktoś urodził się 20 lat temu, to nie zna filmów sprzed 28 lat. Nigdy ich nie widział, nie obejrzy, nie zrozumie i nie zaakceptuje. No wolnego, nie róbmy z ludzi aż takich kretynów, którzy znają świat jedynie z ostatnich 10 lat.
Sensownym powodem nakręcenia opowieści o tornadach raz jeszcze są kwestie techniczne, nie meritum. Pod tym względem „Twisters” ma kilka mocnych momentów (warto np. zwrócić uwagę na to, jaką obronną rolę odgrywa tu kino), ale czy jest technologicznie aż tak bardzo mocniejsze niż pierwowzór? Ten pierwowzór, którego sceny zlatającymi krowami i kombajnami zmieniły kino. Tutaj niewiele jest takiej zmieniającej go mocy.
Radosław Nawrot