Całkiem interesująco zapowiadająca się opowieść o miłości, która zmienia człowieka na lepsze, by następnie doprowadzić do obłędu i zagłady, zmienia się w „Shang-chi” w sieczkę – bardzo efektowną, ale chwilami nużącą. Marvel zdaje się tym filmem wskazywać oczywisty kierunek rozwoju: Chiny.
„Shang-chi i legenda dziesięciu pierścieni” (Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings)
reżyseria: Destin Daniel Cretton
scenariusz: Destin Daniel Cretton, Dave Callaham, Andrew Lanham
w rolach głównych: Simiu Liu, Tony Chiu Wai-Leung, Awkwafina, Fala Chen, Meng’er Zhang
Shang-chi jako bohater komiksów Marvela pojawił się już w grudniu 1973 roku, kiedy świat fascynował się wschodnimi sztukami walki i filmami z Brucem Lee. Chiny stanowiły wtedy jedynie ciekawostkę, dzisiaj to one rozdają karty. „Shang-chi i legenda dziesięciu pierścieni” to Władca Pierścieni i superbohaterstwo made in China.
Nie są to jednak kojarzące się niegdyś z Chinami podróbki rozpoznawalnych motywów, aczkolwiek odnajdziemy tu wiele zdartych już mocno płyt, znanych z innych filmów i dzieł. Należy do nich kilka wyświechtanych już scen jak walka w autobusie, tolkienowski demon ukryty za wrotami, fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć czy wreszcie same pierścienie – insygnia i narzędzia władzy. To kopie, które prowadzić nas mają do świata dotąd słabo spenetrowanego przez komiks. Świata dalekowschodniej kultury.
W gruncie rzeczy obejrzenie „Shang-chi” pozwala przypomnieć sobie, skąd biorą się znane nam już dobrze w popkulturze skojarzenia. Azja ma swoje maszkary i swoje spojrzenie. Tu smok jest symbolem dobroci i mądrości jako łącznik człowieka ze światem przeszłości i światem intuicyjnego pojmowania rzeczywistości. Jest personifikacją, o ile można tak powiedzieć (może dragonifikacją?) koncepcji yang. Pamiętajmy o tym, że „pragnienie, by dziecko zostało smokiem” znaczy w Chinach tyle, co obciążanie dzieci przez rodziców własnymi, wygórowanymi ambicjami.
„Shang-chi i legenda dziesięciu pierścieni” czyli Marvel po chińsku
Swoje chińskie wersje ma już wiele zachodnich dzieł. „Meg” chociażby jest azjatycką wariacją na temat „Szczęk”, a „Grawitacja” sięga chińskich stacji orbitalnych. Chińczycy są już wszędzie, co zrozumiałe, skoro to największy rynek kinowy na świecie.
Tym razem Marvel i wielki przemysł kinowy postanowili zagospodarować ten rynek, wchodząc do jego wnętrza. Czerpią z chińskich pomysłów kulturowych, adaptując je do zachodnich wzorców. Dodają nieco kung-fu, tajemnic zza Wielkiego Muru i z tej gliny formują przyszłość kina komiksowego.
Bardziej niż wgryzanie się w uniwersum Marvela, w miejscu „Shang-chi” w tym kalejdoskopie, interesuje mnie jednak sama historia i jej jakość. Historia, która rozpoczyna się zwyczajnie i w gwałtowny sposób przyspiesza, aby od parkowania samochodów pod hotelem i zwykłej przejażdżki miejskim autobusem w San Francisco (gdzie istnieje ogromna chińska społeczność) przenieść nas do świata baśni, smoków, potworów i nadprzyrodzonych umiejętności w walce na otwarte dłonie. Czasy Bruce’a Lee, Klasztoru Shaolin czy kung-fu już w kinie przeminęły, ale nie w Chinach. Tam nadal jest to motyw żywy i pożądany.
„Shang-chi i legenda dziesięciu pierścieni” czyli dzieci na kształt rodzica
Ta opowieść ma w sobie zarodek, po którym spodziewałem się czegoś, czego w komiksowych historiach nie brakuje, ale nie zawsze wybrzmiewa w pełni. Historii miłości w ujęciu iście tragicznym. Oto człowiek w stylu władcy mroku zostaje zbawiony przez miłość, a uczucie odmienia mu duszę. I ta sama miłość, ból po stracie i chęć ukojenia go, prowadzą go na powrót na manowce.
Przyznam, że to zarodek wspaniały, zwiastujący niemal przypowieść znaną nam z klasycznych baśni. Coś nadającego się do interesującej adaptacji, zwłaszcza że w grę wchodzą jeszcze wątki związane z dziećmi – ich instrumentalnym wykorzystaniem do realizacji pragnień rodziców (jakże powszechne dzisiaj), ich kształtowaniem na własne (rodzica) podobieństwo, wreszcie nierówne traktowanie syna i córki z niemal seksistowskim zacięciem. A zatem zjawiska wyzwalające w dzieciach siły sprawcze, decydujące potem o ich przyszłości.
Ten pomysł, ten szkielet opowieści zostały jednak obudowane papką, w której się rozpuszczają. W niejednoznacznej konsystencji absurdów i głupot, w kierunku których skręca scenariusz i przebieg zdarzeń. Efektowny pojedynek protagonistów, podczas którego nierzadko odwraca się podział na tych dobrych i tych złych, a przynajmniej nie jest on czarno-biały, przeradza się w pokaz technologicznych możliwości współczesnego kina, którymi uzasadnić można wszystko. Ma być efektownie i z przytupem, a zaczyna nieco nużyć. Jednocześnie przypomina, że w końcu przyszło się na film marvelowski, którego celem jest rozrywka i efektowność, a nie zanurzanie się w kwestiach moralności, pobudek czy relacji między rodzicami i dziećmi. One stanowią jedynie tło całości.
„Shang-chi i legenda dziesięciu pierścieni” czyli popuśćmy wodze fantazji
A propos protagonistów, pomysłem twórców tego filmu na rozluźnienie nieco atmosfery i oswojenia widza z andronami, które nawet dla człowieka pobłażliwego dla komiksowego świata baśni są ciężkostrawne, jest przesuwanie akcentów z drugiego planu na pierwszy. Do tego służy chociażby rola Awkwafiny – raperki, aktorki i artystki znanej z występów komicznych. Jej zadaniem jest co jakiś czas przypominać nam, że to wszystko nie jest na serio i nie ma sensu się puszyć. Po to jesteśmy w kinie, aby popuścić wodze fantazji, niezależnie od tego, w którą stronę nas one zaprowadzą.
Awkwafina bohatersko walczy w tym filmie o uwagę, i w skali mikro, i makro – to znaczy zarówno o uwagę widza dla swojej w zasadzie zbędnej fabularnie roli, jak i o uwagę głównego bohatera, który ewidentnie jest dla niej więcej niż tylko przyjacielem. I myślę, że co jakiś czas tę uwagę zyskuje, co akurat służy filmowi.
Młodzi aktorzy Simiu Liu i Meng’er Zhang wypadają bowiem dość blado na pierwszym planie, więc dość łatwo przejmuje go Tony Chiu Wai-Leung jako ojciec i władca pierścieni, a także człowiek podążający za uczuciem. Nic dziwnego, to jednak jeden z najbardziej znanych chińskich (czy też hongkońskich) aktorów, o gigantycznym dorobku, laureat Złotej Palmy w Cannes za „Spragnionych miłości” (nomen omen). Takiej postaci i takiego artysty u Marvela się nie spodziewałem.
Słowem, niewiele komiksowych filmów ma aż tak dobra podbudowę i punkt wyjścia, w którym pobudki czarnych charakterów są tak złożone i warte zastanowienia, że w zasadzie przesuwają ich z ciemnej strony w kierunku bliżej nieokreślonego miejsca na planie tej historii. Samo to jest dość interesujące i stanowi chyba największy wpływ kina azjatyckiego, w którym nic nie jest do końca takie, jak nam się wydaje w Europie. Nawet smok.
Moja ocena: 4/6
Radosław Nawrot